Satanizm współczesny : Satanorium.pl

Podzielony tematycznie zbiór tekstów, zawierający eseje, tłumaczenia klasycznych tekstów, rozmaite opracowania bądź próbki poezji.
Miejsce przeznaczone dla zarejestrowanych użytkowników, służace dyskusji, wymianie poglądów, a także swobodnym towarzyskim rozmowom.
Pokaźny zbiór opisów symboli, jakie wykształciły się w świadomości zbiorowej na przestrzeni dziejów z naciskiem na symbole mniej lub bardziej związane z satanizmem.
Katalog miejsc w sieci, godnych polecenia i ciekawych. Zbiór został uporządkowany według kategorii, gdzie między innymi znajdziemy prywatne witryny użytkowników jak i duże portale tematyczne.
Czytelnia
Fryderyk Nietzsche
Antychrześcijanin - cz.2
26

Sfałszowane pojęcie Boga, sfałszowane pojęcie moralności, żydowskie kapłaństwo nie poprzestało na tym. Cale dzieje Izraela były niepotrzebne, precz z nimi! — Żydowscy kapłani dokonali owego cudownego dzielą fałszerstwa, którego dokumentem jest dla nas znaczna część Biblii, bezprzykładnie urągając wszelkim przekazom, wszelkiej rzeczywistości historycznej, przeszłość swego własnego ludu przełożyli na język religijny, to znaczy uczynili z niej głupi mechanizm zbawienia, oparty na winie wobec Jahwe i na karze, na pobożności wobec Jahwe i na nagrodzie. Ten najhaniebniejszy akt zafałszowania historii odczulibyśmy znacznie boleśniej, gdyby kościelna interpretacja historii przez tysiąclecia niemal nie stępiła w nas zmysłu prawości in historicis. Kościołowi wtórowali filozofowie, kłamstwo „etycznego porządku świata" utrzymuje się nawet w nowszej filozofii, Co to znaczy, „etyczny porządek świata"? To znaczy, że istnieje, raz na zawsze, wola Boża, która wyznacza, co człowiek ma czynić, a czego zaniechać, że wartość ludu, wartość jednostki mierzy się miarą posłuchu wobec woli Bożej, że w losach ludu, w losach jednostki wola Boża okazuje się wolą panującą, to znaczy wolą karzącą i nagradzającą, zależnie od stopnia posłuszeństwa. Rzeczywistość, w miejsce tego pożałowania godnego kłamstwa, wygląda tak: kapłan, pasożytniczy typ człowieka, rozkwitający tylko kosztem wszelkich zdrowych tworów życia, nadużywa imienia Boga, „Królestwem Bożym"' nazywa taki stan rzeczy, w którym właśnie kapłan określa wartość rzeczy, „wolą Bożą" nazywa środki, dzięki którym można taki stan osiągnąć czy utrzymać, z zimnym cynizmem ocenia ludy, epoki, jednostki podług tego, czy przynosiły pożytek potędze kapłanów, czy też się jej przeciwstawiały. Wystarczy ich widzieć przy robocie, w rękach żydowskich kapłanów wielka epoka w dziejach Izraela stała się epoką upadku, wygnanie, długotrwale nieszczęście przemieniło się w karę wieczną za okres wielkości — okres, w którym kapłan był jeszcze niczym... Z potężnych, wolnych postaci w dziejach Izraela czynili, zależnie od potrzeby, nędznych świętoszków i bigotów bądź „bezbożników", upraszczali psychologię każdego wielkiego wydarzenia, sprowadzając je do idiotycznej formuły „posłuszeństwo bądź nieposłuszeństwo wobec Boga". — Krok dalej: „wola Boża", to znaczy warunki zachowania władzy przez kapłana, musi być znana — do tego potrzebne jest „objawienie". Mówiąc naszym językiem: niezbędne jest wielkie fałszerstwo literackie, odkrywają „Pismo Święte" — podawane do publicznej wiadomości z hieratyczną pompą, z dniami pokutnymi i z lamentem nad długotrwałym „grzechem". „Wola Boża" od dawna była ustalona, cale nieszczęście polega na tym, że oddalono się od „Pisma Świętego" .. Już Mojżeszowi objawiła się „wola Boża"... Co się zdarzyło? Kapłan, ściśle, pedantycznie, aż po wielkie i małe podatki, które należało mu płacić (nie zapominając o najsmakowitszych kawałkach mięsiwa, bo kapłan jest pożeraczem befsztyków), raz na zawsze sformułował, co on chce mieć, „co jest wolą Bożą"... Odtąd wszystko w życiu jest tak urządzone, że kapłan jest wszędzie niezbędny, przy wszystkich naturalnych wydarzeniach życiowych, przy narodzinach, ślubie, chorobie, zgonie, nie mówiąc o ofierze („posiłku"), pojawia się świątobliwy pasożyt, by je pozbawić naturalności, w jego języku nazywa się to „uświęceniem""... Trzeba, bowiem pojąć, że każdy naturalny obyczaj, każda naturalna instytucja (państwo, sądownictwo, małżeństwo, opieka nad chorymi i ubogimi), wszystkie przez instynkt życia wysuwane żądania, krótko mówiąc, wszystko, co swą wartość ma w sobie samym, zostaje przez pasożytnictwo kapłana, (czyli „etycznego porządku świata"') uczynione czymś z gruntu bezwartościowym, sprzecznym z wartością, wymaga dopiero usankcjonowania — niezbędna jest użyczająca wartości moc, która neguje w nich naturę, moc, która właśnie dopiero tym sposobem stwarza wartość... Kapłan pozbawia naturę wartości, świętości, kapłan może się w ogóle ostać tylko za tę cenę. — Nieposłuszeństwo wobec Boga, to znaczy wobec kapłana, wobec „Prawa", otrzymuje teraz miano „grzechu", środki, dzięki którym można się ponownie „pojednać z Bogiem", są, rzecz jasna, środkami, które jeszcze gruntowniej gwarantują podporządkowanie kapłanowi, jedynie kapłan „wybawia"... Z psychologicznego punktu widzenia, w każdej zorganizowanej przez kapłanów społeczności niezbędne stają się „grzechy", są one właściwym instrumentem władzy, kapłan żyje z grzechów, potrzebuje, by „grzeszono"... Naczelna zasada, „Bóg przebacza temu, kto czyni pokutę" — w naszym języku, kto podporządkowuje się kapłanowi.

27

Na tym fałszywym gruncie, na którym wszelka natura, wszelka wartość naturalna, wszelka realność miały przeciwko sobie najgłębsze instynkty z klasy panującej, wyrosło chrześcijaństwo, forma śmiertelnej wrogości wobec rzeczywistości, forma, której nic dotychczas nie prześcignęło. „Święty lud", który dla wszystkich rzeczy zachował tylko wartości kapłańskie, tylko słowa kapłańskie, i z konsekwencją, która może Rodzić, strach, wszystko, co na ziemi miało jeszcze moc, odrzucił od siebie jako „nie święte", jako „świat", jako „grzech" — ów lud stworzył dla swego instynktu ostateczną formułę, której logika prowadziła aż do autonegacji, jako chrześcijaństwo zanegował ostatnią formę rzeczywistości, sam „lud święty", sam „lud wybrany", samą rzeczywistość żydowską. Pierwszorzędny przypadek, niewielki, buntowniczy ruch. ochrzczony imieniem Jezusa z Nazaretu, jeszcze raz jest instynktem żydowskim — inaczej mówiąc, instynktem kapłańskim, który nie znosi już kapłana jako rzeczywistości, wynalazkiem jeszcze bardziej oderwanej formy istnienia, jeszcze bardziej nierealnej wizji świata, niż wymaga tego organizacja Kościoła. Chrześcijaństwo neguje Kościół. Nie widzę, przeciwko czemu miałby się kierować bunt, za którego sprawcę, w ludzkim rozumieniu czy też nieporozumieniu, uchodził Jezus, jeśli nie przeciwko żydowskiemu Kościołowi, Kościołowi dokładnie w tym sensie, w jakim dziś używamy tego słowa. Był to bunt przeciwko „dobrym i sprawiedliwym", przeciwko „świętym Izraela", przeciwko hierarchii społeczeństwa — nie przeciw jego zepsuciu, lecz przeciw kaście, przywilejom, porządkowi, formule, był on niewiarą w „ludzi wyższych", był „nie", powiedzianym wszystkiemu, czym był kapłan i teolog. Hierarchia wszakże, którą bunt ów, jakkolwiek jedynie na chwilę, zakwestionował, była budowla na palach, dzięki której lud żydowski, pośród „wód", w ogóle mógł jeszcze istnieć, była z trudem wywalczoną, ostatnią możliwością przetrwania, była residuum jego odrębnej egzystencji politycznej: atak na nią był atakiem na najgłębszy instynkt ludu, na najbardziej wytrwałą wolę życia ludu, jaka kiedykolwiek pojawiła się na ziemi. Ten święty anarchista, który wezwał pospólstwo, odepchniętych i „grzeszników", żydowskich czandalów, do sprzeciwu wobec panującego porządku —językiem, który, jeśli ufać ewangeliom, i dziś jeszcze prowadziłby na Sybir, był przestępcą politycznym, o ile przestępcy polityczni byli możliwi w absurdalnie apolitycznej wspólnocie. To doprowadziło go na krzyż, dowodem napis na krzyżu. Umarł za swoją winę — brak jakichkolwiek podstaw do twierdzenia, które często głoszono, że umarł za winę innych.

28

Zupełnie inną kwestią jest pytanie, czy w ogóle miał on świadomość takiego przeciwieństwa — czy jedynie nie odczuwano go jako przeciwieństwa. Dopiero tutaj dotykam problemu psychologii wybawiciela. — Wyznaję, że niewiele książek czytam z takimi trudnościami jak ewangelie. Trudności te są innego rodzaju niż trudności, które ukazała uczona ciekawość niemieckiego ducha, święcąc to jako jeden ze swych najbardziej niezapomnianych tryumfów. Odległe to czasy, gdy również ja, jak każdy młody uczony, z roztropną powolnością wyrafinowanego filologa delektowałem się dziełem niezrównanego Straussa. Miałem wówczas dwadzieścia lat, dziś jestem na coś takiego zbyt poważny. Cóż mnie obchodzą sprzeczności „przekazu"? Jak w ogóle można legendy o świętych nazywać „przekazem"! Historie świętych są najbardziej dwuznaczną literaturą, jaka w ogóle istnieje, stosowanie w odniesieniu do nich metody naukowej, gdy prócz nich nie ma żadnych innych dokumentów, wydaje się mi z góry skazane na niepowodzenie — uczone próżniactwo...

29

Problemem, który mnie obchodzi, jest typ psychologiczny wybawiciela. Jakkolwiek zniekształcony czy obciążony obcymi rysami, typ ten mógłby wszak być zawarty w ewangeliach, wbrew ewangeliom, tak jak typ psychologiczny Franciszka z Asyżu zachował się w jego legendach, wbrew jego legendom. Nie obchodzi mnie prawda o jego czynach, jego słowach, jego śmierci, lecz pytanie, czy jego typ można sobie jeszcze wogóle przedstawić, czy jego typ został „przekazany"? — Znane mi próby wyczytania z ewangelii nawet dziejów pewnej „duszy" wydają się mi dowodem obrzydliwej lekkomyślności psychologicznej. Pan Renan, ten trefniś m psychologicis, wprowadził, dla wyjaśnienia typu Jezusa, dwa najbardziej niesłychane pojęcia, pojęcie geniuszu i pojęcie bohatera (heros). Jeśli wszakże można o czymś powiedzieć, że jest nieewangeliczne, to właśnie o pojęciu „bohater"'. U Jezusa instynktem stało się właśnie przeciwieństwo wszelkich zmagań, wszelkiego poczucia walki, u Jezusa moralnością stała się niezdolność do sprzeciwu („nie sprzeciwiaj się złu" [—] najgłębsze słowo ewangelii, w pewnym sensie klucz do nich), błogość w spokoju, w łagodności, w niemożności bycia wrogiem. Co oznacza „radosna nowina"? Że, znaleziono życie prawdziwe, życie wieczne — nie obiecuje się go, ono istnieje, jest w was, jako życie w miłości, w miłości bez pomijania kogokolwiek i wykluczania, bez jakiegokolwiek dystansu. Każdy jest dziecięciem Bożym — Jezus niczego nie chce wyłącznie dla siebie —jako dzieci Boże wszyscy są sobie równi... Z Jezusa czynić bohatera! — A jakimż nieporozumieniem jest słowo „geniusz"! W świecie, w którym żył Jezus, cale nasze pojęcie, nasze kulturowe pojęcie „duch" nie ma żadnego sensu! Mówiąc ze ścisłością fizjologa, bardziej na miejscu byłoby tu zupełnie inne słowo: słowo „idiota". Znamy stan chorobliwej wrażliwości zmysłu dotyku, który wzdraga się wówczas przed wszelkim kontaktem, przed wszelkim chwytaniem twardych przedmiotów Przełóżmy sobie taki fizjologiczny habitus na jego ostateczną logikę — jako instynktowną nienawiść do wszelkiej rzeczywistości, jako ucieczkę w sferę „niepochwytności", w sferę „niepojmowalności", jako awersję do wszelkiej formuły, do wszelkiego pojęcia czasu i przestrzeni, do wszystkiego, co jest twarde, co jest obyczajem, instytucją, Kościołem, jako zadomowienie w świecie, którego nie dotyka już żadna realność, w świecie już tylko „wewnętrznym", w świecie „prawdziwym", w świecie „wiekuistym"... „Królestwo Boże jest w was"...

30

Instynktowna nienawiść do rzeczywistości, następstwo skrajnej zdolności odczuwania cierpień i pobudzeń, która w ogóle nie chce już „kontaktów"', bo zbyt głęboko odczuwa wszelki kontakt. Instynktowne wykluczanie wszelkiej antypatii, wszelkiej wrogości, wszelkiej granicy i dystansu w sferze uczuć, następstwo skrajnej zdolności odczuwania cierpień i pobudzeń, która wszelki sprzeciw, wszelką konieczność sprzeciwu odczuwa już jako nieznośne zaprzeczenie rozkoszy (to znaczy jako coś szkodliwego, jako coś odradzanego przez instynkt samozachowawczy), a błogość (rozkosz) widzi jedynie w takim stanie, w którym człowiek nie musi już nikomu się sprzeciwiać, ani złu świata, ani złu człowieka — miłość jako jedyna, jako ostateczna możliwość życia... Są to dwie realności fizjologiczne, na których, z których wyrosła doktryna wybawienia. Nazywam ją wzniosłym rozwinięciem hedonizmu, opartym na zupełnie chorych fundamentach. Najbardziej z nią spokrewniony, choć wsparty przez grecką witalność i siłę nerwową, pozostaje epikureizm, pogańska doktryna wybawienia. Epikur to typowy dekadent, jestem pierwszy, kto rozpoznał go jako takiego. — Strach przed bólem, nawet przed nieskończenie małym bólem — nie może się skończyć inaczej niż religią miłości...

31

Z góry udzieliłem odpowiedzi na swój problem. Zakłada ona, że typ wybawiciela zachował się dla nas jedynie w zniekształconej postaci. Zniekształcenie to zawiera w sobie sporą dozę prawdopodobieństwa, z wielu powodów typ taki nie mógł pozostać czysty, całkowity, wolny od dodatków. Musiały na nim zostawić swój ślad zarówno milieu, w którym poruszała się ta obca postać, jak i, w jeszcze większym stopniu, historia, los pierwotnej gminy chrześcijańskiej, wzbogaciły one typ o rysy, które stają się zrozumiałe dopiero w świetle wojny i celów propagandy. Ów osobliwy i chory świat, w który wprowadzają nas ewangelie — świat niczym z rosyjskiej powieści, w której, zda się, wyrzutek społeczny, cierpienie nerwowe i idiotyzm „dziecięcy" urządziły sobie schadzkę — z pewnością musiał sprymitywizować typ, w szczególności, pierwsi uczniowie najsampieny przełożyli sobie byt, który opływa w symbole i niepojęte słowa, na własną surowiznę, aby w ogóle coś z niego zrozumieć — dla nich typ był obecny dopiero po wtłoczeniu w bardziej znane formy.. Prorok. Mesjasz, przyszły sędzia, nauczyciel moralności, cudotwórca. Jan Chrzciciel — tyle sposobności, by zapoznać typ... Nie lekceważmy również roli proprium wszelkiej wielkiej, zwłaszcza sekciarskiej czci, z czczonej istoty wymazuje ona pierwotne, nierzadko boleśnie obce rysy i idiosynkrazje — nawet ich nie dostrzega. Można żałować, że w pobliżu tego najbardziej interesującego dekadenta nie żył jakiś Dostojewski, to znaczy ktoś, kto właśnie umiałby odczuć przejmujący urok takiej mieszaniny wzniosłości, chorowitości i dziecięcości. Ostatni aspekt, typ mógłby się rzeczywiście, jako typ dekadencki, cechować swoistą wielością i sprzecznością, możliwości takiej nie można całkowicie wykluczać. Niemniej, wszystko przemawia przeciwko niej, właśnie w tym przypadku przekaz musiałby być szczególnie wierny i obiektywny, mamy powody, by zakładać coś przeciwnego. Tymczasem pomiędzy kaznodzieją, który naucza na górze, nad jeziorem i na łąkach, którego postać przypomina jakiegoś Buddę na odległym od indyjskiego gruncie, a owym fanatykiem ataku, śmiertelnym wrogiem teologów i kapłanów, którego Renanowska złośliwość uświetniła jako le grand maftre en ironie, rysuje się rażąca sprzeczność. Osobiście nie mam wątpliwości, że sporo żółci (a nawet esprit) przelało się na typ mistrza dopiero ze wzburzonego stanu chrześcijańskiej propagandy, dobrze wszak wiadomo, że wszyscy sekciarze bez jakichkolwiek skrupułów czynią sobie ze swego mistrza własną apologię. Gdy gmina pierwotna potrzebowała sądzącego, kłótliwego, gniewnego, złośliwie wyrafinowanego teologa, przeciwko teologom, stworzyła sobie swego „Boga", odpowiadającego jej własnym potrzebom, tak jak bez wahania włożyła mu w usta owe zupełnie nieewangeliczne pojęcia, które były jej teraz niezbędne, jak „paruzja", „Sąd Ostateczny", wszelkiego rodzaju doczesne oczekiwania i obietnice.

32

Mówiąc jeszcze raz, sprzeciwiam się, by w typ wybawiciela wpisywano rysy fanatyka, już samo słowo imperieux, którego używa Renan, anuluje typ, „Dobrą nowiną" jest to właśnie, że nie ma już przeciwieństw, Królestwo Niebieskie należy do dzieci, wiara, która tu rozbrzmiewa, nie jest wiarą wywalczoną — istnieje od początku, jest niejako dziecięcością, która cofnęła się w sferę ducha. Przynajmniej fizjologom znane jest zjawisko opóźnionego pokwitania nierozwiniętego organizmu, stanowiące następstwo zwyrodnienia. — Wiara taka nie gniewa się, nie gani, nie broni się, nie niesie „miecza" — zupełnie nie przeczuwa, dlaczego mogłaby się kiedyś stać przyczyną podziałów. Nie dowodzi samej siebie, ani cudami, ani nagrodą i obietnicą, ani nawet „Pismem", sama jest w każdej chwili swym cudem, swą nagrodą, swym dowodem, swym „Królestwem Bożym". Wiara ta również nie formułuje siebie — ona żyje, broni się przed formułami. Rzecz jasna, otoczenie, język, wykształcenie jako przygodne czynniki wyznaczają pewien krąg pojęć, pierwotne chrześcijaństwo operuje tylko żydowsko-semickimi pojęciami (— należy do nich spożywanie chleba i wina w trakcie Komunii św, która, jak wszystko, co żydowskie, jest tak niewłaściwie nadużywanym przez Kościół pojęciem) Nie doszukujmy się w tym jednak czegoś więcej niż mowy znaków, niż semiotyki, niż okazji do przypowieści. Żadnego ze słów nie bierze się tu dosłownie, — co dla tego antyrealisty jest warunkiem wszelkiego mówienia. Wśród Hindusów posługiwałby się on pojęciami sankhji, wśród Chińczyków pojęciami Lao-tsego — i nie odczułby przy tym żadnej różnicy. — Można by, z niejaką tolerancją terminologiczną, nazwać Jezusa „wolnym duchem", — który nic sobie nie robi z wszystkiego, co ustalone, słowo uśmierca, wszystko, co ustalone, uśmierca. Pojęcie, „doświadczenie życia", znane tylko Jezusowi, opiera się wszelkiemu słowu, wszelkiej formule, wszelkiemu prawu, wszelkiej wierze, wszelkiemu dogmatowi. Mówi on tylko o najgłębszym wnętrzu, słowa, takie jak „życie" czy „prawda", czy „światło", są u niego słowami, które oznaczają najgłębsze wnętrze — wszystko pozostałe, cala rzeczywistość, cala natura, sam język, ma dla niego jedynie wartość znaku, przypowieści. — Nie wolno się tu pomylić, jakkolwiek ogromna jest pokusa, która kryje się w chrześcijańskim, to znaczy w kościelnym przesądzie, taka symbolika par excellence sytuuje się poza wszelką religią, poza wszelkimi pojęciami kultu, poza wszelką historią, poza wszelkim przyrodoznawstwem, poza wszelkim doświadczeniem świata, poza wszelką znajomością, poza wszelką polityką, poza wszelką psychologią, poza wszelkimi książkami, poza wszelką sztuką — jego „wiedzą" jest właśnie czysta głupota, co do faktu, że coś takiego istnieje. Kultury nie zna Jezus nawet ze słyszenia, nie potrzebuje z nią walczyć — nie neguje jej... To samo dotyczy państwa, całego porządku cywilnego i społeczeństwa, to samo dotyczy pracy, wojny — nigdy nie miał powodu, by negować „świat", nigdy nie przyszło mu nawet do głowy kościelne pojęcie „świata"... Negowanie jest dlań zupełną niemożliwością. — Podobnie brak mu dialektyki, brak wyobrażenia, że jakiejś wiary, jakiejś prawdy można by dowodzić argumentami (— jego dowodem jest „światło" wewnętrzne, uczucie rozkoszy wewnętrznej i autoafirmacja, same „dowody z siły" —) Doktryna taka nie potrafi też niczemu zaprzeczyć, zupełnie nie pojmuje, że istnieją, że mogą istnieć inne doktryny, zupełnie nie potrafi sobie wyobrazić, że można prezentować przeciwny sąd... Gdy się z takim spotyka, w najgłębszym współczuciu — gdyż ona widzi „światło" — smuci się cudzą ślepotą, ale nie czyni zarzutu...

33

W całej psychologii „Ewangelii" brak pojęć „winy" i „kary", tak samo pojęcia „nagrody". „Grzech", wszelki dystans pomiędzy Bogiem i człowiekiem zostaje usunięty— właśnie to jest „radosną nowiną". Nie obiecuje się błogości, nie wiąże jej z jakimiś warunkami, błogość jest jedyną realnością — reszta to znaki, dzięki którym można o niej mówić... Następstwo takiego stanu wpisuje się w nową praktykę, prawdziwie ewangeliczną praktykę. Chrześcijanina nie odróżnia „wiara", chrześcijanin działa, odróżnia się odmiennym działaniem. Odróżnia się tym, że ani swym słowem, ani w swym sercu nie sprzeciwia się człowiekowi, który jest wobec niego zły. Że nie robi różnicy między obcym i tubylcem, miedzy Żydem i nie-Żydem („bliźni" to właściwie współwyznawca. Żyd). Że na nikogo się nie gniewa, nikogo nie lekceważy. Że ani nie pokazuje się w sądach, ani nie daje się zaangażować („nie przysięgać"). Że w żadnym razie, nawet w przypadku dowiedzionej niewierności żony, nie rozstaje się z nią. — Wszystko, w gruncie rzeczy, jedną zasadą, wszystko następstwem jednego instynktu. Życie wybawiciela nie było niczym innym jak tą praktyką — również jego śmierć nie była niczym innym... Nie potrzebował już formuł, rytów, by obcować z Bogiem — nawet modlitwy. Rozliczył się z całą żydowską doktryną pokuty i pojednania, wie, że jedynie dzięki praktyce życia można się czuć „bosko", „błogo", „ewangelicznie", stale czuć się „dziecięciem Bożym". Drogą do Boga nie jest „pokuta", nie jest „modlitwa o przebaczenie", jedynie praktyka ewangeliczna prowadzi do Boga, właśnie ona jest „Bogiem"—Ewangelia zerwała z judaizmem pojęć „grzechu", „przebaczenia grzechu", „wiary", „wybawienia przez wiarę" — „radosna nowina" zanegowała całą judaistyczną doktrynę Kościoła. Głęboki instynkt, który mówi, jak należy ż y ć, aby się czuć „niebiańsko", aby się czuć „wiecznym", podczas gdy w przypadku wszelkiej innej postawy nie można się czuć „niebiańsko", jedynie to jest psychologiczną realnością „wybawienia". — Nowy sposób życia, a nie nowa wiara...

34

Jeśli cokolwiek rozumiem z tego wielkiego symbolisty, to tyle, że jedynie realności wewnętrzne uważał on za realności, za „prawdy", — że całą resztę, wszystko, co naturalne, czasowe, przestrzenne, historyczne, pojmował tylko jako znak, jako okazję do przypowieści. Pojęcie „syn człowieczy" nie oznacza jakiejś konkretnej osoby historycznej, kogoś jednostkowego, jednorazowego, lecz „wieczną" faktyczność, symbol psychologiczny, uwolniony od pojęcia czasu. To samo, w wyższym sensie, odnosi się do Boga w ujęciu tego typowego symbolisty, do „państwa Bożego", do „królestwa niebieskiego", do „synostwa Bożego". Nic nie jest tak niechrześcijańskie jak kościelne surowizny o Bogu jako osobie, o „Królestwie Bożym", które nadchodzi, o „Królestwie Niebieskim" w tamtym świecie, o „Synu Bożym", drugiej osobie Trójcy Świętej. Wszystko to pasuje — przepraszam za słowo —jak pięść do nosa — o, i to jakiego nosa! nosa Ewangelii, cynizm, na miarę historii powszechne j, w kpinie z symbolu... A przecież jak na dłoni widać, czego dotyczą znaki „Ojciec" i „Syn" — nie na każdej dłoni, zgoda, słowo „Syn" wyraża zanurzenie się w poczuciu całkowitego rozpromienienia wszystkich rzeczy (błogość), słowo „Ojciec" samo to poczucie, poczucie wieczności, spełnienia. — Wstyd mi przypominać, co z tego symbolizmu zrobił Kościół, czyż u progu chrześcijańskiej „wiary" nie umieścił historii o Amfrtrionie? A nadto jeszcze dogmatu o „niepokalanym poczęciu"?... Tym sposobem jednak pokalał poczęcie. „Królestwo Niebieskie" jest stanem serca — a nie czymś, co nadejdzie „ponad ziemią" czy „po śmierci". W Ewangelii brak całego pojęcia śmierci naturalnej, śmierć nie jest pomostem, przejściem, brakuje jej, ponieważ należy ona do zupełnie innego, tylko pozornego, tylko za znak służącego świata. „Godzina śmierci" nie jest chrześcijańskim pojęciem — „godzina", czas, życie fizyczne i jego kryzysy nie istniały dla nauczyciela „radosnej nowiny"... „Królestwo Niebieskie" nie jest czymś, czego się oczekuje, nie ma ono żadnego „wczoraj" i „pojutrze", nie nastąpi za „tysiąc lat" — jest doświadczeniem serca, jest wszędzie, jest nigdzie...

35

Ten „posłaniec „radosnej nowiny" umarł tak, jak żył, jak nauczał — nie po to, by „wybawić ludzi", lecz by pokazać, jak należy żyć. Ludzkości pozostawił praktykę, swe zachowanie wobec sędziów, wobec siepaczy, wobec oskarżycieli, wobec wszelkich potwarzy i kpin — swe zachowanie na krzyżu. Nie opiera się, nie broni swych praw, nie robi żadnego kroku, który by go mógł ochronić przed ostatecznością, co więcej, wyzywa ją... prosi, cierpi, miłuje z tymi, w tych, którzy wyrządzają mu zło... Cała Ewangelia zawiera się w słowach skierowanych do łotra na krzyżu. „Zaprawdę, był to człowiek boski, dziecię Boże", powiada łotr. „Jeśli to czujesz — odpowiada wybawiciel — to będziesz w raju, to także ty będziesz dziecięciem Bożym..." Nie bronić się, nie gniewać, nie czynić nikogo odpowiedzialnym... Lecz także nie sprzeciwiać się złemu człowiekowi— miłować go...

36

— Dopiero my, duchy, które stały się wolnymi duchami, mamy przesłanki, by zrozumieć coś, co dziewiętnaście stuleci błędnie rozumiało — ową w instynkt i pasję przetworzoną prawość, która ze „świętym kłamstwem" walczy jeszcze bardziej niż z wszelkim innym kłamstwem... Było się niewyrażalnie odległym od naszej czulej i ostrożnej neutralności, od owej dyscypliny ducha, bez której nie można dostrzec tak obcych, tak subtelnych spraw, zawsze, z bezwstydnym egoizmem, dążono tylko do własnej korzyści, zbudowano Kościół z zaprzeczenia Ewangelii... Kto szukałby znaków tego, że w wielkiej grze świata miesza swe palce jakieś ironiczne bóstwo, ten znalazłby niemałe wsparcie w wielkim znaku zapytania, który zwie się chrześcijaństwem. Że ludzkość klęczy na kolanach przed przeciwieństwem wszystkiego, co było źródłem, sensem, prawem Ewangelii, że w pojęciu „Kościoła" właśnie to kanonizowała, co „posłaniec radosnej nowiny" odczuwał jako leżące poniżej niego, poza nim — daremnie szukać większej ironii na skalę historii powszechnej.

37

— Epoka nasza jest dumna ze swego zmysłu historycznego, jakimż sposobem potrafiła uwiarygodnić tę niedorzeczność, jakoby u początków chrześcijaństwa leżała prymitywna bajka o cudotwórcy i wybawicielu — jakoby wszystko, co ma duchów symboliczny sens, pojawiło się dopiero w późniejszym czasie? Przeciwnie, historia chrześcijaństwa — od śmierci na krzyżu — jest historią coraz prymitywniejszej dezinterpretacji pierwotnego symbolizmu. Rozprzestrzeniając się na coraz szersze, coraz surowsze masy, coraz bardziej oderwane od warunków, w jakich doszło do jego powstania, chrześcijaństwo coraz bardziej potrzebowało wulgaryzacji, barbaryzacji — wchłaniało w siebie doktryny i ryty wszystkich podziemnych kultów Imperium Romanum, wszelkiego rodzaju niedorzeczności chorego rozumu. Wiara chrześcijańska musiała, koniecznością losu chrześcijaństwa, stać się tak chora, tak niska i tak wulgarna, jak chore, niskie i wulgarne były potrzeby, które miała zaspokajać. Na koniec samo chore barbarzyństwo jednoczy się w potęgę jako Kościół — Kościół, ta forma śmiertelnie wrogiego stosunku do wszelkiej prawości, wszelkiej wzniosłości duszy, do wszelkiej dyscypliny ducha, do wszelkiego szczerego i dobrotliwego człowieczeństwa. Wartości chrześcijańskie — wartości dostojne, dopiero my, którzy staliśmy się wolnymi duchami, przywróciliśmy to największe przeciwieństwo w sferze wartości!

38

— Nie tłumię w tym miejscu westchnienia. Bywają dni, gdy nawiedza mnie uczucie czarniejsze od najczarniejszej melancholii — uczucie pogardy dla człowieka. By nie zostawić wątpliwości, czym gardzę, kim gardzę, dzisiejszym człowiekiem, człowiekiem, z którym przyszło mi żyć, o fatalności, w tym samym czasie. Dzisiejszy człowiek — dusi mnie jego nieczysty oddech... Wobec przeszłości jestem, jak wszyscy poznający, nader tolerancyjny, to znaczy wielkodusznie się przemagam, przez tysiąclecia wszechświatowego domu wariatów, który niech się zwie „chrześcijaństwem", „wiarą chrześcijańską", „Kościołem chrześcijańskim", posuwam się z posępną ostrożnością — staram się nie czynić ludzkość odpowiedzialną za jej choroby umysłowe. Moje uczucie raptownie się zmienia, wybucha, gdy tylko wchodzę w nowsze czasy, w nasze czasy. Nasze czasy są epoką wiedzy... Co niegdyś było tylko chore, dziś stało się nieprzyzwoite — nieprzyzwoitością jest być dzisiaj chrześcijaninem. I tu bierze początek moja odraza. — Rozglądam się wokół, ani jedno słowo nie pozostało już z tego, co niegdyś zwało się „prawdą", nie potrafimy już nawet wytrzymać, gdy jakiś kapłan słowo „prawda" ma choćby tylko na ustach. Nawet człowiek o najskromniejszych aspiracjach do prawości musi dziś wiedzieć, że teolog, kapłan, papież każdym swym zdaniem nie tylko błądzą, ale i kłamią, — że nie wolno im już kłamać z „niewinności", z „niewiedzy". Również kapłan, jak każdy inny, wie, że nie ma już „Boga", „grzesznika", „wybawiciela", — że „wolna wola", „etyczny porządek świata" są kłamstwem, — nie wiedzieć o tym nikomu już nie pozwala powaga, głębokie samoprzezwyciężenie ducha... Rozpoznano, czym są wszystkie kościelne pojęcia, mianowicie najbardziej złośliwym fałszerstwem, które ma na celu ubezwartościowienie natury, wartości naturalnych, rozpoznano, czym jest sam kapłan, mianowicie najniebezpieczniejszym pasożytem, jadowitym pająkiem życia... Wiemy dziś, wie nasze sumienie, co w ogóle są warte, do czego służyły niesamowite wynalazki kapłanów i Kościoła, dzięki którym udało się osiągnąć ów stan samopohańbienia ludzkości, stan, którego widok może budzić odrazę — pojęcia „tamten świat". „Sąd Ostateczny", „nieśmiertelność duszy", sama „dusza", są to narzędzia tortury, są to systemy okrucieństwa, dzięki którym kapłan stal się panem, pozostawał panem... Choć każdy to wie, wszystko pozostaje po staremu. Gdzież się podziało ostatnie poczucie przyzwoitości, szacunku dla siebie, skoro nawet nasi politycy, na ogól nieskrępowany gatunek ludzi i antychrześcijan czynu, jeszcze dziś nazywają siebie chrześcijanami i przystępują do komunii?... Młody książę, na czele swych regimentów, wspaniały jako wyraz egoizmu i wyniosłości swego ludu, — lecz, bez jakiegokolwiek zawstydzenia, uznający się za chrześcijanina!... Kogóż neguje chrześcijaństwo? Co, zwie „światem'" To, że człowiek jest żołnierzem, że jest sędzią, że jest patriotą, że broni siebie, że dba o swój honor, że chce własnej korzyści, że jest dumny... Każda praktyka każdej chwili, każdy instynkt, każda ocena wartościująca, która staje się czynem. są dzisiaj antychrześcijańskie, jakimż wykwitem fałszywości musi być nowoczesny człowiek, jeśli mimo to nie wstydzi się jeszcze nazywać siebie chrześcijaninem!

39

— Powracam do tematu, by opowiedzieć autentyczną historię chrześcijaństwa. — Już samo słowo „chrześcijaństwo"' jest nieporozumieniem — w istocie rzeczy, był tylko jeden chrześcijanin, który umarł na krzyżu. „Ewangelia" umarła na krzyżu. Co odtąd zwie się „Ewangelią", było już przeciwieństwem tego, czym on żył, „złą nowiną", dysangelium. Jest to aż absurdalnym fałszem, gdy za odznakę chrześcijanina uważa się jakąś „wiarę", na przykład wiarę w wybawienie przez Chrystusa, chrześcijański charakter ma jedynie praktyka chrześcijańska, życie takie jak życie tego, który umarł na krzyżu... Dziś życie takie jest jeszcze możliwe, a dla pewnych ludzi nawet konieczne, autentyczne, pierwotne chrześcijaństwo zawsze będzie możliwe... Nie jakaś wiara, lecz pewna postać czynu, przede wszystkim zaś nieczynienia wielu rzeczy, inny sposób bycia ... Stany świadomości, jakaś wiara, uznawanie czegoś za prawdę, na przykład, są przecież — wie to każdy psycholog — zupełnie obojętne i mają trzeciorzędne znaczenie w porównaniu z wartością instynktów, ściślej biorąc, całe pojęcie przyczyn duchowych jest fałszywym pojęciem. Redukować bycie chrześcijaninem, chrześcijańskość, do uznawania czegoś za prawdę, do czysto świadomościowych zjawisk to tyle, co negować chrześcijańskość. W rzeczywistości nie było w ogóle chrześcijan. „Chrześcijanin", to, co od dwu tysiącleci zwie się chrześcijaninem, jest jedynie dezinterpretacją psychologiczną. Wystarczy się dokładniej przyjrzeć, by stwierdzić, że panują w nim, mimo wszelkiej „wiary", tylko instynkty — i to, jakie instynkty! — „Wiara" była zawsze, na przykład u Lutra, tylko przykrywką, pretekstem, zasłoną, za którą wiodły swą grę instynkty — roztropną ślepotą na panowanie pewnych instynktów... „Wiara" — już ją nazwałem właściwą roztropnością chrześcijańską — stale mówiono o „wierze", stale działano jedynie z instynktu... W świecie wyobrażeń chrześcijanina nie ma niczego, co choćby tylko dotykało rzeczywistości, natomiast w instynktownej nienawiści do wszelkiej rzeczywistości rozpoznaliśmy silę napędową, jedyną silę napędową, jaka leży u korzeni chrześcijaństwa. Co z tego wynika? Że również in psychologicis błąd jest tu radykalny, to znaczy określający istotę, to znaczy substancjalny. Usunąć tu jedno pojęcie, wstawić w jego miejsce jedną jedyną realność, a cale chrześcijaństwo stoczy się w nicość! — Ten najosobliwszy z wszystkich faktów, ta religia, nie tylko uwarunkowana przez błędy, ale i inwencyjna, ba, genialna tylko w szkodliwych, tylko w zatruwających życie i serce błędach, okazuje się, jeśli spojrzeć na nią z wysokości, widowiskiem dla bogów — dla owych bóstw, które zarazem są filozofami i które spotkałem, na przykład, w sławnych dysputach na Naksos. W chwili, gdy opuszcza je (— a także nas!) uczucie odrazy, stają się wdzięczne za widowisko odgrywane przez chrześcijanina, żałosna, niewielka gwiazda, która zwie się Ziemią, na boskie spojrzenie, na boskie zainteresowanie zasługuje może tylko z uwagi na ten kuriozalny przypadek... Nie lekceważmy bowiem chrześcijanina, chrześcijanin, fałszywy aż do niewinności, stoi znacznie wyżej od małpy — znana teoria pochodzenia może nam, ze względu na chrześcijan, tylko pochlebiać...

40

Fatalny los Ewangelii rozstrzygnął się wraz ze śmiercią — zawisł na „krzyżu"... Dopiero śmierć, ta nieoczekiwana, obelżywa śmierć, dopiero krzyż, który, na ogół, zachowywano jedynie dla canaille, dopiero ten najbardziej przeraźliwy paradoks postawił uczniów przed właściwą zagadką, „kto to był ? co to było?" — Wstrząśnięte i do głębi dotknięte poczucie, podejrzenie, że taka śmierć mogłaby być obaleniem ich sprawy, straszliwy znak zapytania, „dlaczego właśnie tak?" — aż nadto dobrze można pojąć ten stan. Wszystko musiało tu być konieczne, sensowne, racjonalne, w najwyższym stopniu racjonalne, miłość ucznia nie zna przypadkowości. Dopiero teraz rozwarła się przepaść, kto go uśmiercił? kto był jego naturalnym wrogiem?" — pytanie to spadło jak grom z jasnego nieba. Odpowiedź, Żydzi panujący, ich najwyższy stan. Od tej chwili odczuwali siebie jako buntowników przeciw porządkowi, po czym samego Jezusa zinterpretowali jako buntownika przeciw porządkówi. W jego obrazie brak było dotychczas tego wojowniczego rysu negacji w słowach, negacji w czynach, co więcej, rys ten pozostawał w sprzeczności z jego wizerunkiem. Niewielka gmina ewidentnie nie zrozumiała właśnie sedna, nie zrozumiała wzoru, który zawierał ten rodzaj śmierci, nie zrozumiała wolności, wyższości nad wszelkie uczucie resentymentu, symptom ten dowodzi, jak niewiele zeń w ogóle zrozumiała! Swą śmiercią Jezus nie mógł chcieć niczego więcej, jak publicznie poddać swą naukę najpotężniejszej próbie, niż publicznie złożyć dowód swej nauki... Lecz jego uczniowie nie zamierzali wybaczyć tej śmierci — co byłoby w najwyższym sensie ewangeliczne, albo się wręcz na taką samą śmierć ofiarować z łagodnym i miłym spokojem serca... Znów górę wzięła właśnie zemsta, owo najbardziej nieewangeliczne uczucie. Było niemożliwością, by całą sprawę zamknęła ta śmierć, potrzebowali „odpłaty", „sądu" (— a cóż może być bardziej nieewangelicznego niż „odpłata", „kara", „sądzenie"!). Jeszcze raz na pierwszy plan wysunęły się popularne oczekiwania Mesjasza, wypatrywali historycznej chwili, „Królestwo Boże" nadejdzie, by osądzić jego wrogów... Lecz tym sposobem wszystko uległo dezinterpretacji, „Królestwo Boże" jako akt końcowy, jako obietnica! Ewangelia była wszak właśnie istnieniem tego „królestwa", jego spełnieniem, jego rzeczywistością. Właśnie taka śmierć była „Królestwem Bożym"... Dopiero teraz wpisali w typ mistrza całą pogardę i uszczypliwość wobec faryzeuszy i teologów — tym samym czyniąc zeń faryzeusza i teologa! Z drugiej strony, zdziczały kult tych rozchwianych dusz nie utrzymał już owego ewangelicznego równouprawnienia wszystkich jako dzieci Bożych, o którym nauczał Jezus, ich zemsta polegała na tym, że w emfatyczny sposób wynieśli Jezusa do góry, że odłączyli go od siebie, zupełnie tak samo, jak niegdyś z zemsty na swych wrogach Żydzi oddzielili swego Boga od siebie i wynieśli na wysokości. Jeden Bóg i jeden Syn Boży, dwa świadectwa resentymentu...

41

— Odtąd pojawiło się absurdalne pytanie „Jak Bóg mógł do tego dopuścić!" Rozchwiany rozum niewielkiej wspólnoty znalazł wręcz przeraźliwie absurdalną odpowiedź, Bóg oddal swego Syna dla odpuszczenia grzechów, jako ofiarę. Za jednym zamachem skończyło to z Ewangelią! Ofiara za winy, ofiara w swej najbardziej wstrętnej, najbardziej barbarzyńskiej formie, ofiara z niewinnego za grzechy winowajców! Jakież straszliwe pogaństwo! — Przecież sam Jezus zniósł pojęcie „winy" — zaprzeczył wszelkiej przepaści między Bogiem i człowiekiem, ową jednością Boga jako człowieka żył jako swą „radosną nowiną"... I nie jako przywilejem! — Odtąd, krok po kroku, w typ wybawiciela włączono, doktrynę Sądu Ostatecznego i paruzji, doktrynę śmierci jako śmierci ofiarnej, doktrynę zmartwychwstania, która wypiera całe pojęcie „błogości", całą i jedyną rzeczywistość Ewangelii — na rzecz stanu, który ma nastąpić po śmierci!... Z ową rabinacką bezczelnością, która go wyróżnia pod każdym względem, Paweł wywiódł z tej koncepcji, z tej koncepcyjnej prostytucji taki oto wniosek logiczny, „jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, to nasza wiara jest próżna". — Ewangelia za jednym zamachem stała się najbardziej nikczemną z wszystkich niespełnialnych obietnic, bezwstydną doktryną nieśmiertelności osobowej... Sam Paweł nauczał o niej jeszcze jako o nagrodzie!...

42

Łatwo dostrzec, co skończyło się wraz ze śmiercią na krzyżu, nowy, na skroś źródłowy zalążek buddyjskiego ruchu pokojowego, zalążek faktycznego, a nie tylko obiecywanego szczęścia na ziemi. Pozostaje to bowiem — co już podkreśliłem — podstawową różnicą miedzy obiema religiami dekadenckimi, buddyzm nie obiecuje, lecz dotrzymuje, chrześcijaństwo obiecuje wszystko, lecz niczego nie dotrzymuje. — Za „radosną nowiną” krok w krok szła najgorsza nowina, nowina Pawła. Paweł jest ucieleśnieniem typu, który stanowi przeciwieństwo „posłańca dobrej nowiny", ucieleśnienie geniuszu nienawiści, wizji nienawiści, nieubłaganej logiki nienawiści. Czegóż ten dysangelista nie złożył nienawiści w ofierze! Przede wszystkim wybawiciela, przybił go do swojego krzyża. Życie, przykład, nauka, śmierć, sens i prawo całej Ewangelii — niczego już nie było, gdy ten nienawistny fałszerz pojął coś, co jedynie jemu mogło być potrzebne. Nie rzeczywistości, nie prawdzie historycznej!... I jeszcze raz instynkt kapłański Żyda dopuścił się identycznej, wielkiej zbrodni na historii — po prostu przekreślił dzień wczorajszy, dzień przedwczorajszy chrześcijaństwa, wymyślił sobie dzieje pierwotnego chrześcijaństwa. Co więcej, jeszcze raz sfałszował dzieje Izraela, aby jawiły się jako prehistoria jego czynu, wszyscy prorocy mówili o jego „wybawicielu"... Później Kościół sfałszował nawet dzieje ludzkości, czyniąc z nich prehistorię chrześcijaństwa... Typ wybawiciela, nauka, praktyka, śmierć, sens śmierci, nawet czas po śmierci — nic nie pozostało nienaruszone, nic nie pozostało choćby tylko podobne do rzeczywistości. Paweł po prostu przeniósł punkt ciężkości całego tego istnienia poza owo istnienie — w kłamstwo o „zmartwychwstałym" Jezusie. W gruncie rzeczy, życie wybawiciela nie mogło mu być w ogóle potrzebne — niezbędna mu była jedynie śmierć na krzyżu oraz coś więcej jeszcze... Uważać, że Paweł, którego ojczyzną była główna siedziba stoickiego oświecenia, jest uczciwy, gdy z halucynacji sporządza sobie dowód, że wybawiciel jeszcze żyje, albo choćby tylko dawać wiarę jego opowieści, że miał tę halucynację, byłoby prawdziwą niaiserie ze strony psychologa, Paweł pragnął celu, przeto pragnął również środków... Idioci, między których rzucił s woją naukę, uwierzyli w to, w co on sam nie wierzył. — Jego potrzebą była władza, w osobie Pawła kapłan jeszcze raz pragnął osiągnąć władzę — Paweł mógł posługiwać się tylko pojęciami, doktrynami, symbolami, którymi tyranizuje się masy i tworzy stado. — Co Mahomet zapożyczył później od chrześcijaństwa? Jedynie wynalazek Pawła, jego narzędzie kapłańskiej tyranii, tworzenia stada, wiarę w nieśmiertelność— to znaczy doktrynę „sądu"...

43

Jeśli ktoś punkt ciężkości życia umieszcza nie gdzieś w życiu, lecz w „tamtym świecie'' — w nicości —to w ogóle pozbawia życie punktu ciężkości. Wielkie kłamstwo o nieśmiertelności osobowej niszczy wszelką rozumność, wszelką naturalność instynktu — wszystko, co w sferze instynktów ma dobroczynne działanie, co wspiera życie, co stanowi porękę przyszłości, odtąd budzi nieufność. Żyć tak, by życie nie miało już żadnego sensu — to staje się teraz „sensem" życia... Po cóż jeszcze zmysł społeczny, po cóż wdzięczność wobec pochodzenia i przodków, po cóż współpracować, ufać, wspierać i mieć na uwadze jakiekolwiek dobro wspólne?... Tyle „pokus", tyle okazji, by zboczyć z „właściwej drogi" — „jednego potrzeba"... By każdy, jako „nieśmiertelna dusza", był równy rangą każdemu, by pośród ogółu istot sprawa „zbawienia" każdej jednostki mogła mieć wiekuiste znaczenie, by mali świętoszkowie i półgłówki mogli sobie roić, że ze względu na nich stale są łamane prawa natury — takiego rozdęcia wszelkiego egoizmu do nieskończonych, do bezwstydnych rozmiarów nie sposób nie piętnować z dostateczną pogardą. A jednak swój tryumf chrześcijaństwo zawdzięcza właśnie temu pożałowania godnemu schlebianiu próżności osobowej człowieka — przyciągając nim do siebie wszystkich nieudatnych, buntowniczo usposobionych, pokrzywdzonych, wszystkie wyrzutki i odpadki ludzkości. „Zbawienie duszy" — w naszym języku, ,świat obraca się wokół mnie"... Trucizna doktryny „równych praw dla wszystkich" — chrześcijaństwo sączy łoją w dusze z samej zasady, wszelkiemu poczuciu respektu i dystansu między ludźmi, to znaczy przesłance wszelkiego wznoszenia wzwyż, wszelkiego wzrostu kultury, chrześcijaństwo wydało śmiertelną wojnę, prowadzoną z najskrytszych zakątków lichych instynktów — z resentymentu mas wykuło swój główny oręż przeciwko nam, przeciwko wszystkiemu, co na ziemi dostojne, radosne, wielkoduszne, przeciwko naszemu szczęściu na ziemi... „Nieśmiertelność”, przyznana każdemu Piotrowi i Pawłowi była do tej pory największym, najbardziej złośliwym zamachem na dostojne człowieczeństwo. Nie lekceważmy również fatalności, która z chrześcijaństwa wkradła się do polityki! Dziś nikt nie ma już odwagi, by zażądać dla siebie specjalnych praw, praw do panowania, do respektu dla siebie i dla równych sobie — odwagi, by przywrócić patos dystansu... Nasza polityka jest chora na ten brak odwagi! — Arystokratyczne usposobienie zostało nąjpotajemniej podkopane przez kłamstwo o równości dusz, a jeśli wiara w „prymat większości" rozpętuje i będzie rozpętywać rewolucje, to nie miejcie wątpliwości, że każda rewolucja przekłada na krew i zbrodnię właśnie chrześcijaństwo, właśnie chrześcijańskie sądy wartościujące! Chrześcijaństwo jest buntem wszystkiego, co pełza po ziemi, przeciw wszystkiemu, co wysokie, Ewangelia „niskich'' czyni niskim...

44

Ewangelie są nieocenione jako świadectwo niechybnego już zepsucia pośród gminy pierwotnej. Proces, który Paweł z logicznym cynizmem rabina doprowadzi później do końca, był jedynie procesem upadku, który rozpoczął się ze śmiercią wybawiciela. Podczas lektury ewangelii nigdy dość przezorności, za każdym ich słowem kryje się jakaś trudność. Wyznaję, co będzie mi zaliczone na plus, że właśnie, dlatego są one dla psychologa pierwszorzędną gratką — jako przeciwieństwo wszelkiego naiwnego zepsucia, jako wyrafinowanie par excellence, jako artyzm w psychologicznym zepsuciu. Ewangelie są niezrównane. Biblia nie daje się w ogóle z niczym porównać. Pierwsza wskazówka, by się nie pogubić, jesteśmy tu wśród Żydów. Nigdy nie osiągnięte, nawet w przybliżeniu, przez inne książki i innych ludzi udawanie „świętości", kt�

Wróć