48
Czy zrozumiano sławną historię, która otwiera Biblię — historię o piekielnym lęku Boga przed nauką?... Nie zrozumiano. Ta par excellence kapłańska księga zaczyna się, jakże by inaczej, wielką rozterką kapłana, zna on tylko jedno wielkie niebezpieczeństwo, zatem „Bóg" zna tylko jedno wielkie niebezpieczeństwo. Stary Bóg, który cały jest „duchem", cały arcykapłanem, cały doskonałością, z rozkoszą spaceruje po swym ogrodzie, tyle, że się nudzi. Nawet u bogów walka z nudą jest daremna. Cóż robi? Wymyśla człowieka — człowiek jest zajmujący. Lecz oto patrzcie, również człowiek się nudzi. Litość Boga nad tą jedyną niedolą, jaka wiąże się z wszelkim rajem, nie ma granic, Bóg stworzył niebawem jeszcze inne zwierzęta. Pierwszy błąd Boga, człowiek nie uznał zwierząt za zajmujące — zapanował nad nimi, nie chciał być „zwierzęciem"'. Przeto Bóg stworzył niewiastę. I rzeczywiście, nastąpił koniec nudy — ale i czegoś innego jeszcze! Niewiasta była drugim błędem Boga. ..Niewiasta jest wedle swej istoty wężem, „Hewą" — wie to każdy kapłan, od niewiasty pochodzi wszelkie nieszczęście na świecie — również to wie każdy kapłan. „Zatem od niej pochodzi także nauka"... Dopiero dzięki niewieście nauczył się człowiek kosztować z drzewa poznania. — Co się stało? Starego Boga zdjął piekielny lęk. Sam człowiek stal się jego największym błędem, Bóg stworzył sobie rywala, nauka czyni równym Bogu — na kapłanów i bogów przychodzi kres, gdy człowiek staje się istotą naukową! Morał, nauka jest czymś, co samo w sobie zakazane — jedynie ona jest zakazana. Nauka jest pierwszym grzechem, zalążkiem wszelkich grzechów, grzechem pierworodnym. Jedynie taki jest morał. „Nie powinieneś poznawać" — z tego cała reszta. Piekielny lęk Boga nie przeszkodził mu być roztropnym. Jak obronić się przed nauką? pytanie to na długi czas stało się jego głównym problemem. Odpowiedź, wypędzić człowieka z raju! Szczęście, próżnowanie nasuwają myśli — wszystkie myśli są złymi myślami... Człowiek nie powinien myśleć. — I „kapłan sam w sobie" wynajduje niedolę, śmierć, ciążę jako zagrożenie dla życia, wszelkiego rodzaju nędzę, starość, mozół, a przede wszystkim chorobę — wszystko środki w walce z nauką! Niedola nie pozwala człowiekowi myśleć... A mimo to! okropność! Dzieło poznania piętrzy się szturmując niebo, przynosząc zmierzch bogów — co czynić! — Stary Bóg wymyśla wojnę, dzieli ludy, sprawia, że ludzie się wzajemnie unicestwiają (— kapłani zawsze potrzebowali wojny...) Wojna — wielki wichrzyciel nauki, między innymi! — Niewiarygodne! Poznanie, emancypacja od kapłanów, rośnie nawet mimo wojen. — Staremu Bogu przychodzi ostatnia decyzja, „człowiek stał się istotą naukową — nic nie pomoże, trzeba go utopić!"...
49
Zrozumieliście mnie. Początek Biblii zawiera całą psychologię kapłana. — Kapłan zna tylko jedno wielkie niebezpieczeństwo, naukę — zdrowe pojęcie przyczyny i skutku. Nauka zaś, generalnie biorąc, rozkwita tylko w szczęśliwych warunkach — by „poznawać'', trzeba mieć nadmiar czasu, trzeba mieć nadmiar ducha. „Zatem trzeba człowieka unieszczęśliwić" — tak wyglądała zawsze logika kapłana. — Łatwo już zgadnąć, co, dopiero dzięki tej logice, pojawiło się na świecie, „grzech"... Pojęcie winy i kań, cały „porządek etyczny świata" wynaleziono przeciw nauce — przeciw emancypacji człowieka od kapłana. Człowiek nie powinien patrzyć poza siebie, powinien patrzyć w siebie, nie powinien, jako uczący się, roztropnie i przezornie wglądać w rzeczy, w ogóle nie powinien wglądać, powinien cierpieć... Cierpieć tak, by przez cały czas był mu potrzebny kapłan. — Precz z lekarzami! Człowiek potrzebuje zbawiciela. Pojęcie winy i kary, włącznie z doktryną „łaski", „wybawienia", „przebaczenia" — wszystko kłamstwa bez jakiejkolwiek realności psychologicznej — wymyślone, by zniszczyć w człowieku zmysł przyczynowości, są one zamachem na pojęcie przyczyny i skutku! — Zamachem dokonanym nie pięścią, nie nożem, nie uczciwością w nienawiści i miłości! Lecz zamachem, którego źródło stanowią najtchórzliwsze, najpodstępniejsze, najniższe instynkty! Zamachem kapłańskim! Zamachem pasożytniczym! Wampiryzmem bladych, podziemnych krwiopijców!... Gdy naturalnych następstw jakiegoś czynu nie uważa się już za „naturalne", lecz za spowodowane przez pojęciowe upiory zabobonu, przez „Boga", przez „duchy", przez „dusze", za czysto „moralne" konsekwencje, za nagrodę, karę, wskazówkę, za środek wychowawczy, zniszczono przesłankę poznania — popełniono największą zbrodnię na ludzkości. — Powiedzmy jeszcze raz, grzech, tę formę pohańbienia człowieka par excellence, wynaleziono, by uniemożliwić naukę, kulturę, wszelkie podwyższanie i wszelką dostojność człowieka, kapłan panuje dzięki wynalazkowi grzechu.
50
Nie mogę tu pominąć psychologii „wiary"', „wierzących”, co będzie z korzyścią, jakże by inaczej, właśnie dla „wierzących"'. Jeśli dziś nie brak jeszcze takich, którzy nie wiedzą, dlaczego bycie „wierzącym" jest nieprzyzwoitością — lub oznaką dekadencji, złamanej woli życia — to jutro będą już wiedzieć. Mój głos dobiegnie również tych, którzy mają przytępiony słuch. — Jeśli się nie przesłyszałem, to wśród chrześcijan zdaje się występować pewnego rodzaju kryterium prawdy, które bywa nazywane „dowodem z siły". „Wiara obdarza błogością, zatem jest prawdziwa"'. Zapewne można by tutaj, po pierwsze, podnieść zarzut, że obdarzanie błogością właśnie nie jest dowiedzione, lecz tylko obiecane, błogość związana z „wiarą"' jako swym warunkiem — człowiek powinien uzyskać stan błogości, ponieważ wierzy... Czym jednak dowieść, że faktycznie nastąpi stan, który kapłan obiecuje wierzącemu w „tamtym świecie", gdzie niczego nie sposób sprawdzić? — Rzekomy „dowód z siły" jest więc, w gruncie rzeczy, znów tylko wiarą, że nie zabraknie skutku, którego człowiek obiecuje sobie po wierze. W postaci formuły, „wierzę, że wiarą obdarza błogością — zatem jest prawdziwa". — Tym sposobem jednak jesteśmy już u kresu. Jako kryterium prawdy, owo „zatem" byłoby absurdum. — Ale załóżmy, nie bez pewnej pobłażliwości, że obdarzanie błogością przez wiarę jest dowiedzione — a nie tylko pożądane, nie tylko obiecywane przez cokolwiek podejrzane usta kapłana, czy błogość — albo też, mówiąc bardziej technicznym językiem, rozkosz mogłaby być dowodem prawdy? W tak niewielkim stopniu, że stanowiłaby nieledwie kontrdowód, a w każdym razie budziłaby najwyższe podejrzenie wobec „prawdy", skoro doznanie rozkoszy ma współdecydować w kwestii, „co jest prawdziwe"'? Dowód z rozkoszy jest dowodem na rozkosz — niczym więcej, skąd, u licha, pewność, że właśnie prawdziwe sądy sprawiają większe zadowolenie od fałszywych i że z konieczności pociągają za sobą, zgodnie z harmonią przedustawną, przyjemne uczucia? Doświadczenie wszystkich ścisłych, głębokich duchów poucza o czymś przeciwnym. Człowiek musiał na sobie wymóc każdy krok ku prawdzie, musiał poświęcić w zamian niemal wszystko, czego trzyma się serce, czego trzyma się nasza miłość, nasze zaufanie do życia. Trzeba na to wielkości duszy, służba dla prawdy jest najcięższą służbą. — Co to znaczy, być prawym w sprawach ducha? To znaczy, że człowiek jest surowy wobec swego serca, że gardzi „pięknymi uczuciami", że każde „tak" i każde „nie" czyni sprawą sumienia! Wiara obdarza błogością, zatem kłamie...
51
Krótka przechadzka po domu wariatów pozwala stwierdzić z dostateczną jasnością, że wiara obdarza niekiedy błogością, że błogość z żadnej ideefixe nie czyni prawdziwej idei, że wiara nie przenosi gór, z pewnością natomiast wznosi góry tam, gdzie ich nie było. Lecz nie kapłanowi, instynktownie przeczy on bowiem, że choroba jest chorobą, że dom wariatów jest domem wariatów. Chrześcijaństwo potrzebuje choroby, mniej więcej tak, jak Grecy potrzebowali nadmiaru zdrowia — wywoływanie choroby jest ukrytym zamiarem całego systemu procedur leczniczych Kościoła. A sam Kościół — czy nie jest katolickim domem wariatów jako ostatecznym ideałem? Cała ziemia jako dom wariatów? — Człowiek religijny, taki, jakim chce go Kościół, jest typowym dekadentem, moment, w którym jakiś lud ulega kryzysowi religijnemu, zawsze znamionują epidemie nerwowe, „świat wewnętrzny" człowieka religijnego do złudzenia przypomina „świat wewnętrzny" ludzi nadpobudzonych i wyczerpanych, „najwyższe" stany, które chrześcijaństwo ukazuje ludzkości jako wartość nad wartościami, są formami padaczko-podobnymi — Kościół ogłaszał świętymi in majorem dei, honorem tylko obłąkanych bądź wielkich oszustów. Pozwoliłem sobie kiedyś określić cały chrześcijański trening pokuty i wybawienia, (który w dzisiejszych czasach najlepiej można studiować w Anglii) jako metodycznie generowaną folie circulaire na przygotowanej do tego, to znaczy do cna chorej, glebie. Nikt nie może swobodnie postanowić, że zostanie chrześcijaninem, nie można się „nawrócić'' na chrześcijaństwo — trzeba być na nie dostatecznie chorym... My inni, którzy mamy odwagę, by się cieszyć zdrowiem, a także odwagę, by odczuwać pogardę, jakżeż my śmiemy gardzić religią, która uczyła błędnie pojmować ciało! która nie chce się wyzbyć zabobonnej wian w duszę! która niedostateczne odżywanie ma za „zasługę"! która zwalcza zdrowie jak swego rodzaju wroga, diabła, pokusę! która wmówiła sobie, że w ścierwie ciała można nosić „doskonałą duszę", i musiała sobie w tym celu sporządzić nowe pojęcie „doskonałości", blady, chorowity, idiotycznie marzycielski twór, tak zwaną „świętość" — świętość, która jest tylko szeregiem symptomów zabiedzonego, rozstrojonego nerwowo, nieuleczalnie zepsutego ciała!... Ruch chrześcijański, jako ruch europejski, jest od samego początku zbiorowym ruchem wszelkiego rodzaju wyrzutków i odpadków, chce on dzięki chrześcijaństwu zdobyć moc. Chrześcijaństwo nie jest wyrazem schyłku jakiejś rasy, lecz agregatem zewsząd się tłoczących i wzajemnie się poszukujących form dekadencji. Czynnikiem, który umożliwił powstanie chrześcijaństwa, nie jest, jak się zwykło uważać, zepsucie samego antyku, dostojnego antyku, nie sposób się dostatecznie ostro sprzeciwić się uczonemu idiotyzmowi, który jeszcze dzisiaj coś takiego utrzymuje. W czasach, gdy chore, zepsute warstwy czandalów chrystianizowały się w całym imperium, występował właśnie typ przeciwstawny, dostojność, w jej najpiękniejszej i najdojrzalszej postaci. Panem stała się wielka liczba, tryumfował demokratyzm instynktów chrześcijańskich. Chrześcijaństwo nie było religią narodową, nie było uwarunkowane rasowo — zwracało się ku wszelkiego rodzaju wydziedziczonym, wszędzie miało swych sprzymierzeńców. Chrześcijaństwo skierowało urazę, instynkt ludzi z gruntu chorych, przeciwko zdrowym, przeciwko zdrowiu. Wszystko, co udatne, dumne, butne, zwłaszcza piękno, kłuło je w oczy i uszy. Jeszcze raz przypominam nieocenione słowa Pawła. „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, upodobał sobie w tym, co niemocne, aby mocnych poniżyć, i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone"', oto formuła, in hoc signo tryumfowała dekadencja. — Bóg na krzyżu — czy nadal nikt nie rozumie straszliwej idei, która kryje się pod tym symbolem? — Wszystko, co cierpi, wszystko, co wisi na krzyżu, jest boskie. My wszyscy wisimy na krzyżu, zatem jesteśmy boscy... Jedynie my jesteśmy boscy... Chrześcijaństwo było tryumfem, przyniosło zagładę bardziej dostojnemu usposobieniu — chrześcijaństwo było do tej pory największym nieszczęściem ludzkości.
52
Chrześcijaństwo pozostaje w konflikcie również ze wszystkim, co duchowo udatne — jako rozumu chrześcijańskiego może używać jedynie chorego rozumu, staje po stronie wszelkiego idiotyzmu, przeklina „ducha", przeklina superbia zdrowego ducha. Choroba należy do istoty chrześcijaństwa, dlatego typowy stan chrześcijański, „wiara", również musi być formą choroby, a wszystkie proste, prawe, naukowe drogi poznania Kościół musi odrzucać jako drogi zakazane. Już wątpienie jest grzechem... Całkowity brak psychologicznej czystości u kapłana — zdradzający się spojrzeniem — stanowi następstwo dekadencji — wystarczy się przyjrzeć histerycznym niewiastom, a także rachitycznym dzieciom, by stwierdzić, z jaką regularnością dekadencja przejawia się jako instynktowna fałszywość, jako rozkosz znajdowana w kłamstwie, popełnianym dla samego kłamania, jako niezdolność do prostolinijności. „Wierzyć", nie chcieć wiedzieć, co jest prawdą Nabożniś, kapłan obojga płci, jest fałszywy, ponieważ jest chory, jego instynkt pragnie, by prawda w żadnym punkcie nie doszła do głosu. „Dobre jest, co wywołuje chorobę, złe jest, co pochodzi z pełni, z obfitości, z mocy", tak odczuwa wierzący. Zniewolenie do kłamstwa —po tym rozpoznaję każdego predestynowanego teologa. Inną oznaką teologa jest jego niezdolność do filologii. Przez filologię należy tu rozumieć, w nader ogólnym sensie, sztukę czytania, umiejętność wczytywania się w fakty, która nie fałszuje ich interpretacją, która nie traci w pragnieniu zrozumienia na przezorności, cierpliwości, subtelności. Filologia jako ephexis w interpretacji, obojętne, czy będzie chodzić o książki, czy o gazetowe nowiny, czy o losy, czy o fakty meteorologiczne — nie mówiąc już o „zbawieniu duszy"'... Sposób, w jaki teolog, obojętne gdzie, w Berlinie czy w Rzymie, wykłada „słowo Pisma"' czy jakieś wydarzenie, jakieś zwycięstwo ojczystych wojsk na przykład w świetle Psalmów Dawida, jest zawsze tak śmiały, że filolog, który na to patrzy, nie może usiedzieć na miejscu. I cóż ma począć, gdy nabożnisie i inne szwabskie krowy nędzną codzienność i izdebny zaduch swego istnienia przerabiają „palcem Bożym" na cud „łaski", „opatrzności", „doświadczeń zbawienia"! Najskromniejszy wysiłek ducha, by nie rzec, przyzwoitości, musiałby przekonać tych interpretatorów, że takie nadużywanie boskiej biegłości w palcach jest całkowicie dziecinne i niegodne. Dla człowieka choćby tylko w niewielkim stopniu pobożnego Bóg, który na czas leczy z kataru albo, który każe nam wsiąść do powozu właśnie w chwili, gdy zrywa się ulewa, winien być tak absurdalnym Bogiem, że trzeba by go było usunąć, nawet gdyby rzeczywiście istniał. Bóg jako posługacz, jako listonosz, jako ten, który pilnuje kalendarza — w istocie rzeczy słowo, które nazywa najgłupszy rodzaj przypadkowości... „Opatrzność boska", w którą dzisiaj w „wykształconych Niemczech" wierzy jeszcze mniej więcej co trzecia osoba, byłaby takim zarzutem przeciw Bogu, że mocniejszy trudno byłoby sobie wyobrazić. W każdym razie, jest on zarzutem przeciw Niemcom...
53
Teza, że męczennicy dowodzą prawdziwości jakiejś sprawy, jest tak nieprawdziwa, że chciałbym zaprzeczyć, jakoby jakikolwiek męczennik miał kiedykolwiek coś wspólnego z prawdą. Już ton, z jakim męczennik wbija światu do głowy, że uważa coś za prawdę, wyraża sobą tak niski stopień intelektualnej prawości, taką tępotę w kwestii prawdy, że nie ma potrzeby obalać jego słów. Prawda nie jest czymś, co jednemu jest znane, a drugiemu nieznane, tak myśleć o prawdzie mogą co najwyżej chłopi czy chłopscy apostołowie w rodzaju Lutra. Można być pewnym, że ze wzrostem sumienności w sprawach ducha coraz bardziej będzie rosnąć skromność, uskromnienie w tej kwestii. Posiadać wiedzę w pięciu kwestiach, a pozostałe odsunąć delikatną ręką... „Prawda", sposób, w jaki słowo to rozumie każdy prorok, każdy sekciarz, każdy wolnomyśliciel, każdy socjalista, każdy hierarcha kościelny, dowodzi, że nawet nie zapoczątkowano jeszcze owej dyscypliny ducha i samoprzezwyciężenia, która jest potrzebna, by można było znaleźć jakąś maleńką, choćby najmniejszą prawdę. — Mówiąc mimochodem, śmierć męczeńska zawsze była wielkim nieszczęściem w dziejach, uwodziła... Konkluzja wszelkich idiotów, w tym kobiet i ludu, że sprawa, za którą ktoś idzie na śmierć (bądź która, jak pierwotne chrześcijaństwo, rodzi epidemiczną żądzę śmierci), musi mieć jakieś znaczenie — konkluzja ta niewymownie hamowała eksperyment, ducha eksperymentu i przezorności. Męczennicy szkodzili prawdzie... Jeszcze dziś wystarcza surowość prześladowań, aby nawet najbardziej obojętne w sobie samym sekciarstwo otrzymało czcigodną nazwę. — Jakże to? Czy, wartość jakiejś sprawy może się zmienić, jeśli ktoś odda za nią życie. — Błąd, który staje się błędem czcigodnym, jest błędem, który ma większą siłę uwodzenia, czy sądzicie, panowie teologowie, że damy wam okazję, byście produkowali męczenników, ginących za wasze kłamstwa? — By odeprzeć jakąś sprawę, wystarczy ją z szacunkiem odłożyć na potem — w podobny sposób odpiera się również słowa teologów... Właśnie to było u wszystkich prześladowców głupotą na skalę dziejów powszechnych, że sprawie przeciwnika nadawali pozór czcigodności, — że dawali jej w darze czar męczeństwa... Kobieta jeszcze dziś klęczy na kolanach przed błędem, ponieważ powiedziano jej, że ktoś umarł zań na krzyżu. Czy krzyż jest argumentem? O wszystkich tych sprawach tylko ktoś jeden powiedział słowa, których potrzebowano od tysiącleci — Zaratustra. Krwawe znaki wypisywali na drodze, którą szli, a ich głupota uczyła, że prawdy dowodzi się krwią. Lecz krew jest najgorszym świadkiem prawdy, krew zatruwa nawet najczystszą naukę, czyniąc z niej szaleństwo i nienawiść serca. A gdyby ktoś dla swej nauki przeszedł przez ogień — czegóż to dowodzi? Zaprawdę, bardziej się liczy, gdy własna nauka pochodzi z własnego żaru.
54
Nie dajmy się wprowadzić w błąd, wielkie duchy są sceptykami. Zaratustra jest sceptykiem. Potęgi, wolności, płynącej z siły i nad siły ducha, dowodzi się sceptycyzmem. Ludzie przekonani w ogóle nie zasługują na uwagę, gdy chodzi o zasadnicze problemy wartości. Przekonania to więzienie. Nie patrzy taki dostatecznie daleko, nie patrzy taki poniżej siebie, by zabierać głos na temat wartości, musi człowiek widzieć pięćset przekonań poniżej siebie — poza sobą... Duch, który pragnie czegoś wielkiego, który pragnie środków do czegoś wielkiego, z konieczności będzie sceptykiem. Wolność od wszelkiego rodzaju przekonań należy do potęgi, która potrafi spoglądać wolnym okiem. Wielka pasja, podstawa i moc jego bytu, jeszcze bardziej oświecona, jeszcze bardziej despotyczna niż on sam, bierze na służbę cały jego intelekt, przecina wątpliwości, daje mu odwagę sięgania nawet po nieświęte środki, niekiedy pozwala mu na przekonania. Przekonanie jako środek, niejedno osiąga się tylko za pośrednictwem przekonań. Wielka pasja czyni użytek z przekonań, używa przekonań, nie ulega im — czuje się suwerenna. — I na odwrót, potrzeba wiary, potrzeba bezwarunkowego „tak" i „nie", potrzeba carlyleizmu — wybaczcie słowo — jest potrzebą słabych. Człowiek wiary, wszelkiego rodzaju „wierzący", z konieczności jest człowiekiem zależnym — człowiekiem, który nie potrafi samego siebie wyznaczyć jako celu, który nie potrafi sam z siebie w ogóle wyznaczać celów. „Wierzący" nie należy do siebie, może być tylko środkiem, musi być używany, potrzebuje kogoś, kto go użyje. Jego instynkt najwyższą czcią darzy moralność samowyrzeczenia, skłania go do niej wszystko, jego roztropność, jego doświadczenie, jego próżność. Wszelka wiara jest wyrazem samowyrzeczenia, samowyobcowania... Jeśli zważyć, jak nieodzowny przeważającej większości ludzi jest regulamin, który ich z zewnątrz wiąże i utwierdza, jak przymus, a w wyższym sensie niewolnictwo, jest jedynym i ostatecznym warunkiem rozkwitu ludzi o słabszej woli, zwłaszcza niewiast, to łatwo będzie zrozumieć także rolę przekonań, „wiary". Przekonania są dla człowieka przekonanego kręgosłupem. Mnóstwa spraw nie dostrzegać, w żadnej kwestii nie być nieskrępowanym, brać stronę, mieć ścisły i konieczny punkt widzenia w odniesieniu do wszystkich wartości — jedynie pod tym warunkiem może w ogóle istnieć taki typ człowieka. Tym samym jest on jednak przeciwieństwem, antagonistą człowieka prawdomównego — prawdy... Wierzący nie może w ogóle mieć sumienia w kwestii „prawdy" i „nieprawdy", prawość w tej kwestii stałaby się natychmiast jego zagładą. W konsekwencji patologicznych uwarunkowań swego punktu widzenia człowiek przekonany staje się fanatykiem — Sawnarola, Luter, Rousseau, Robespierre, Saint-Simon — typem stanowiącym przeciwieństwo potężnego, wyzwolonego ducha. Wielka poza tych chorych umysłów, tych pojęciowych epileptyków, oddziałuje jednak na wielkie masy — fanatyk jest malowniczy, ludzkość woli patrzyć na gesty niż słuchać argumentów...
55
Pójdźmy krok dalej w psychologii przekonań, „wiary". Już od dawna zastanawiam się nad kwestią, czy przekonania nie są bardziej niebezpiecznym wrogiem prawdy niż kłamstwa (Ludzkie, nazbyt ludzkie s. 331). Tym razem chciałbym postawić decydujące pytanie, czy między kłamstwem i przekonaniem istnieje w ogóle jakieś przeciwieństwo? — Wierzy w to cały świat, lecz w cóż nie wierzy świat! — Każde przekonanie ma swą historię, swe praformy, swój okres prób i błędów, staje się przekonaniem, najpierw przez długi czas nie jest przekonaniem, a potem przez jeszcze dłuższy ledwie, że jest przekonaniem. Jakże to? czy do tych embrionalnych form przekonania nie mogłoby należeć również kłamstwo? — Czasami potrzebna jest tylko zmiana osób, u syna przekonaniem staje się to, co u ojca było jeszcze kłamstwem. — Nie chcieć widzieć spraw, które się widzi, nie chcieć widzieć ich takimi, jakimi sieje widzi, oto co nazywam kłamstwem, nie ma znaczenia, czy kłamstwo zostaje popełnione przy świadkach, czy bez świadków. Najpospolitszym kłamstwem jest kłamstwo, którym człowiek okłamuje samego siebie, okłamywanie innych jest, relatywnie, przypadkiem wyjątkowym. — Nie chcieć widzieć spraw, które się widzi, nie chcieć widzieć ich takimi, jakimi się je widzi, nieomal jest to pierwszym warunkiem, bez którego nie można być, w jakimkolwiek znaczeniu, stroną, człowiek stronniczy musi się stać kłamcą. Na przykład, niemiecka historiografia jest przekonana, że Rzym był despotyzmem, że Germanie wnieśli ducha wolności w świat, jakaż jest różnica pomiędzy tymi przekonaniem i jakimkolwiek kłamstwem? Czyż można się jeszcze dziwić, że wszystkie stronnictwa, w tym również niemieccy historycy, instynktownie powołują się na wielkie słowa moralności — że moralność nieledwie dzięki temu jeszcze trwa, iż w każdej chwili potrzebuje jej wszelkiego rodzaju człowiek stronniczy? „Oto nasze przekonanie, wyznajemy je przed całym światem, żyjemy dla niego i umrzemy za nie — czapki z głów przed każdym, kto ma przekonania!" — tego rodzaju wypowiedzi słyszałem nawet z ust antysemitów. Ależ na odwrót, moi panowie! Antysemita w żadnym razie nie staje się przyzwoitszy dzięki temu, że kłamie z zasady... Kapłani, którzy są w takich sprawach subtelniejsi i dobrze pojmują zarzut, który tkwi w pojęciu przekonania, to znaczy zasadniczego, ponieważ służącego określonemu celowi, zakłamania, przejęli od Żydów roztropność, która każe im w to miejsce wpisywać pojęcia „Bóg", „wola Boża", „objawienie Boże". Tą samą drogą szedł również Kant ze swym imperatywem kategorycznym, Kantowski rozum stał się tu rozumem praktycznym. — Istnieją pytania, w przypadku których decyzja o prawdzie i nieprawdzie nie jest rzeczą człowieka, wszystkie naczelne pytania, wszystkie naczelne problemy wartości leżą poza sferą ludzkiego rozumu... Pojmowanie granic rozumu — to dopiero jest naprawdę filozofia... Po co Bóg dał człowiekowi objawienie? Czyżby Bóg uczynił coś zbędnego? Człowiek nie może sam z siebie wiedzieć, co jest dobre, a co złe, dlatego Bóg pouczył go o swej woli... Morał, kapłan nie kłamie kwestia „prawdy" i „nieprawdy" w sprawach, o których mówią kapłani, nie pozwala na kłamstwo. Albowiem by kłamać, trzeba by móc rozstrzygnąć, co jest tu prawdą. Lecz człowiek właśnie nie może tego dokonać, kapłan jest więc tylko głosem Boga. — Ten kapłański sylogizm ma nie tylko żydowski i chrześcijański charakter, prawo do kłamstwa i roztropność „objawienia" przynależą do typu kapłańskiego, do kapłanów dekadenckich tak samo jak do kapłanów pogańskich (— poganami są wszyscy, którzy mówią życiu „tak", dla których słowo „Bóg" jest nazwą wielkiego „tak" wobec wszystkich rzeczy) — „Prawo", „wola Boża", „święta księga", „inspiracja" — wszystko to nazwy warunków, pod jakimi kapłan dochodzi do władzy, dzięki którym zachowuje swą władzę — pojęcia te można znaleźć u podstawy wszelkich organizacji kapłańskich, wszelkich tworów kapłańskiego czy filozoficzno-kapłańskiego panowania. „Święte kłamstwo" — wspólne Konfucjuszowi, kodeksowi Manu, Mahometowi, Kościołowi chrześcijańskiemu, nie brak go u Platona. „Prawda istnieje", zdanie to oznacza, gdziekolwiek byłoby głoszone, że kapłan kłamie...
56
W końcu, ważne jest, dla jakich celów się kłamie. W chrześcijaństwie brak „świętych" celów, oto mój zarzut przeciwko jego środkom. Tylko liche cele, zatruwanie, szkalowanie, negowanie życia, pogarda dla ciała, spodlenie i zhańbienie człowieka pojęciem grzechu — zatem i jego środki są liche. — Z odmiennymi uczuciami czytam kodeks Manu, niezrównanie duchowe i rozważne dzieło, choćby tylko wymieniać go jednym tchem z Biblią byłoby grzechem przeciwko duchowi. Od razu się to czuje, ma ono za sobą, w sobie rzeczywistą filozofię, a nie tylko cuchnącą judaiznę rabinizmu i zabobonu — nawet najwybredniejszemu psychologowi dostarcza czegoś do przekąszenia. Nie zapominajmy o sednie, o fundamentalnej różnicy między nim i wszelką Biblią, dostojne stany filozofów i wojowników dzięki niemu trzymają w garści tłum, wszędzie dostojne wartości, poczucie doskonałości, „tak" wobec życia, tryumfalne zadowolenie z siebie i z życia — całą księgę opromienia słońce. — Wszelkie sprawy, wobec których chrześcijaństwo daje upust swej bezdennej podłości, na przykład płodzenie, kobieta, małżeństwo, kodeks traktuje z powagą, z szacunkiem, z miłością i zaufaniem. Jak można dawać do ręki dzieciom i niewiastom książkę, która zawiera takie oto nikczemne słowa, „Ze względu jednak na niebezpieczeństwo rozpusty, niech każdy ma swoją żonę, a każda swojego męża [...] Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć w ogniu?" [ l Kor 7, 2. 9] I czy można być chrześcijaninem, dopóki pojęcie immaculata conceptio chrystianizuje, to znaczy bruka, powstanie człowieka?... Nie znam książki, w której powiedziano by kobiecie tyle delikatnych i łaskawych słów, jak w kodeksie Manu, ci starzy brodacze i święci okazują kobiecie rodzaj grzeczności, któremu być może nic nie dorównuje. „Usta niewiasty — czytamy gdzieś — piersi dziewczęce, modlitwa dziecka, dym ofiarny zawsze są czyste."' Inny fragment, „nie ma nic czystszego nad światło słońca, cień krowy, powietrze, wodę, ogień i dziewczęcy oddech". Ostatni fragment — i, być może, święte kłamstwo, „wszystkie otwory ciała, które znajdują się powyżej pępka, są czyste, wszystkie, które znajdują się poniżej, nieczyste. Tylko u dziewczyny czyste jest całe ciało".
57
Nieświętość chrześcijańskich środków można schwytać in flagranti, zestawiając cel chrześcijaństwa z celem kodeks Manu — mocne światło kierując na to największe miedzy celami przeciwieństwo. Krytyk chrześcijaństwa nie może nie wzniecać do niego pogardy. — Kodeks taki jak kodeks Manu powstaje identycznie jak każdy dobry kodeks, sumuje doświadczenie, mądrość, moralność eksperymentalną długich stuleci, zamyka, niczego więcej już nie kreuje. Przesłanką takiej kodyfikacji jest rozpoznanie faktu, że środki, którymi zapewnia się autontet powoli i drogo nabytej prawdzie, są zasadniczo różne od środków, którymi by się jej dowodziło. Żaden kodeks nie mówi o korzyściach, przyczynach, kazuistyce z czasów prehistorii kodyfikowanego prawa, gdyby tak czynił, straciłby swój imperatywny ton, swe „powinieneś", przesłankę posłuchu. W tym tkwi cały problem. — W pewnym momencie rozwoju danego ludu jego najbardziej przezorna, to znaczy najdalej za siebie i przed siebie spoglądająca warstwa za zamknięte uznaje doświadczenie, wedle którego należy — to znaczy można — żyć. Zwozi z pól możliwie bogaty i pełny plon czasów eksperymentowania i złych doświadczeń. Rzeczą, zatem, której przede wszystkim należy się wówczas wystrzegać, jest dalsze eksperymentowanie, dalsze trwanie płynnego stanu wartości, ich in inflnitum sprawdzanie, selekcjonowanie, krytykowanie. Przeciw tego rodzaju zakusom zostaje wzniesiony podwójny mur. Po pierwsze, objawienie, to znaczy stwierdzenie, że rozumność owych praw nie jest ludzkiego pochodzenia, że jej poszukiwanie nie było powolnym procesem, w którym zdarzały się błędy, lecz że, wywodząc się z boskiego źródła, jest ona rozumnością całkowitą, doskonałą, bez historii, że jest darem, cudem, że została jedynie przekazana... Po drugie, tradycja, to znaczy stwierdzenie, że prawo to istnieje już od prawieków, że podawanie go w wątpliwość jest brakiem szacunku, zbrodnią na przodkach. Autorytet prawa uzasadniają tezy, dał je Bóg, żyli nim przodkowie. — Wyższa rozumność takiej procedury polega na tym, by stopniowo wyprzeć świadomość ze sposobu życia, który uznano za właściwy (to znaczy za dowiedziony przez wielkie i surowo przesiane doświadczenie), tak iż zostaje osiągnięty całkowity automatyzm instynktu — ów warunek wszelkiego mistrzostwa, wszelkiej doskonałości w sztuce życia. Stworzyć kodeks taki jak kodeksu Manu to tyle, co przyzwolić ludowi, by w przyszłości stał się mistrzem, doskonałością — by jego ambicją była najwyższa sztuka życia. Na to trzeba życie uczynić nieświadomym, taki jest cel każdego świętego kłamstwa. — Porządek kastowy, naczelne, dominujące prawo, jest tylko usankcjonowaniem porządku naturalnego, prawa naturalnego pierwszej rangi, nad którym nie ma władzy żadna arbitralność, żadna z „nowoczesnych idei". W każdym zdrowym społeczeństwie dochodzi do podziału na trzy, wzajemnie się warunkujące typy, z których każdy grawituje w innym kierunku fizjologicznym, każdy ma własną higienę, własne królestwo działalności, własny rodzaj mistrzostwa i poczucia doskonałości. Nie Manu, lecz natura dzieli ludzi na istoty, w których przeważa duchowość, na istoty, w których przeważa siła mięśni i temperamentu, oraz na średniaków, którzy nie wyróżniają się ani pod pierwszym, ani pod drugim względem — ci jako bezlik, tamci jako wybrańcy. Najwyższej kaście — jej członków nazywam najmniej licznymi — przysługują, jako kaście doskonałej, również przywileje najmniej licznych, do przywilejów tych należy ukazywanie własną osobą szczęścia, piękna, dobroci. Tylko ludziom najbardziej uduchowionym dozwolone jest piękno, tylko u nich dobroć nie oznacza słabości. „Pulchrum est pctncorum hominutn", dobro jest przywilejem. Na nic natomiast nie można im przyzwalać mniej niż na obrzydliwe maniery czy na pesymistyczne spojrzenie, na oko, które obrzydza — czy wręcz na oburzenie ogólnym stanem rzeczy. Oburzenie jest przywilejem czandalów, podobnie pesymizm. „Świat jest doskonały —głosi instynkt istot najbardziej duchowych, instynkt, który mówi „tak”, niedoskonałość, wszystko, co poniżej nas, dystans, patos dystansu, sam czandala należą do tej doskonałości. Istoty najbardziej duchowe, jako najpotężniejsze, swe szczęście znajdują tam, gdzie inni znaleźliby zgubę, w labiryncie, w surowości wobec siebie i innych, w eksperymencie, ich rozkoszą jest pokonywanie samych siebie, ascetyzm staje się u nich naturą, potrzebą, instynktem. Trudne zadania uznają za przywilej, zabawę z ciężarami, które innych przygniatają, za wypoczynek... Poznanie — forma ascetyzmu. — Są najbardziej czcigodnym typem człowieka, a jednocześnie najbardziej pogodnym, najbardziej uprzejmym. Panują nie, dlatego, że chcą, lecz dlatego, że istnieją, nie mogą postanowić, że będą drugimi. — Drudzy, to strażnicy prawa, stróże porządku i bezpieczeństwa, to dostojni wojownicy, to przede wszystkim król jako najwyższa formuła wojownika, sędziego i ostoi prawa. To egzekutywa istot najbardziej uduchowionych, ich bezpośrednie narzędzie, które uwalnia ich od prostackich czynności, jakich wymaga panowanie — to ich orszak, ich prawa ręka, ich najlepsi uczniowie. — Powiedzmy raz jeszcze, nie ma tu nic z arbitralności. nic z ludzkiego „dzieła", jeśli stosunki wyglądają inaczej, to są ludzkim dziełem — natura zostaje wówczas pohańbiona... Porządek kastowy, porządek hierarchiczny daje wyraz naczelnemu prawu samego życia, rozdzielenie trzech typów jest niezbędne dla zachowania społeczeństwa, dla umożliwienia typu wyższego i typu najwyższego — nierówność praw jest warunkiem istnienia praw jako takich. — Prawo jest przywilejem. Każdy ma w swym sposobie bycia także swój przywilej. Nie deprecjonujmy przywilejów, które przysługują średniakom. Życie, które dąży ku wyżynom, staje się coraz surowsze — rośnie chłód, rośnie odpowiedzialność. Kultura wysoka jest piramidą, może stać tylko na szerokiej podstawie, za najpierwszą przesłankę ma mocno i zdrowo skonsolidowane średniactwo. Rzemiosło, handel, rolnictwo, nauka, znaczna część sztuki, cała, jednym słowem, działalność zawodowa pozostaje w zgodzie tylko ze średnią miarą umiejętności i pragnień, tego rodzaju zajęcia byłyby nie na miejscu wśród ludzi wyjątkowych, niezbędny do nich instynkt pozostawałby w sprzeczności zarówno z arystokratyzmem, jak i z anarchizmem. Naturalne przeznaczenie sprawia, że ktoś jest pożytkiem publicznym, trybikiem, funkcją, nie społeczeństwo, lecz owa postać szczęścia, która stoi otworem jedynie dla najbardziej licznych, czyni z nich inteligentne maszyny. Dla średniaka jego średniactwo jest szczęściem, mistrzostwo w jednej dziedzinie, specjalizacja naturalnym instynktem. Średniactwo samo w sobie traktować jako zarzut — byłoby to zupełnie niegodne głębszego ducha. Średniactwo jest konieczne, by mogli istnieć ludzie wyjątkowi, kultura wysoka ma w nim swój warunek. Jeśli człowiek wyjątkowy właśnie ze średniakami obchodzi się delikatniej niż z samym sobą i z równymi sobie, to nie tylko z uprzejmości serca —jest to po prostu jego obowiązkiem...Kogo najbardziej nienawidzę pośród dzisiejszej hołoty? Socjalistycznej hołoty, czandalowych apostołów, którzy podkopują instynkt, radość, zadowolenie robotnika ze swego skromnego bytu, — którzy wsączają weń zazdrość, którzy uczą go zemsty... Bezprawie nigdy me polega na nierówności praw, lecz na żądaniu „równych" praw. Co jest liche? Już to powiedziałem, wszystko, co się wywodzi ze słabości, z zazdrości, z zemsty. — Anarchista i chrześcijanin są jednego pochodzenia...
58
Rzeczywiście, stanowi to różnicę, w jakim celu ktoś kłamie, czy kłamstwem zachowuje, czy burzy. Między chrześcijaninem i anarchistą można postawić znak równości, ich cel, ich instynkt chce tylko burzyć. Dowodu tej tezy dostarcza historia, która ukazuje go z przerażającą jasnością. Właśnie poznaliśmy religijne prawodawstwo, które miało na celu „uwiecznienie" wielkiej formy organizacyjnej społeczeństwa, będącej naczelnym warunkiem rozkwitu życia, chrześcijaństwo postanowiło położyć kres takiej formie organizacyjnej, ponieważ kwitło w niej życie — uznało to za swą misję. Racjonalny owoc długich czasów eksperymentowania i niepewności tam ulokowano z myślą o odległych zyskach, a z pól zwieziono żniwo tak wielkie, tak bogate, tak pełne, jak tylko było można, tu, odwrotnie, żniwo zatruto przez noc... Imperium Romanum, które istniało aere perenniits. jako najwspanialsza dotychczas forma organizacyjna w trudnych warunkach, wobec której wszystko wcześniejsze i późniejsze pozostaje tandetą, partaniną, dyletanctwem — ci świątobliwi anarchiści postanowili „pobożnie" zburzyć „świat", to znaczy Imperium Romanum, aż nie pozostał kamień na kamieniu — aż mogli nad nim zapanować nawet Germanie i inne chamy... Chrześcijanin i anarchista, obaj dekadentami, obaj niezdolnymi do działania innego niż likwidowanie, zatruwanie, dewastowanie, wysysanie krwi, obaj instynktem śmiertelnej nienawiści do wszystkiego, co wielkie, co trwa, co obiecuje życiu przyszłość... Chrześcijaństwo było wampirem Imperium Romanum — przez noc unicestwiło wielki wyczyn Rzymian, zdobycie gruntu pod wielką kulturę, która ma czas. — Czy wciąż jeszcze nie rozumiecie? Imperium Romanum, które znamy, które historia rzymskiej prowincji pozwala nam coraz lepiej znać, to godne największego podziwu dzieło sztuki wielkiego stylu, stanowiło początek, jego budowa była zaplanowana tak, by tysiąclecia służyły za jej dowód — do dziś nigdzie tak nie budowano, nigdzie nawet nie marzono, by budować w takiej mierze sub specie aeterni* Organizacja ta była dostatecznie mocna, by wytrzymać marnych cesarzy, w takich sprawach przypadek nie może mieć nic do powiedzenia, pierwsza zasada wielkiej architektury, Lecz nie była dostatecznie mocna, by przetrzymać najbardziej zepsuty rodzaj zepsucia, by przetrzymać chrześcijan... Przez skryte robactwo, które pośród nocy, mgły i dwuznaczności wpełzało we wszystkie jednostki i z każdej wysysało powagę wobec wszystkiego, co prawdziwe, w ogóle instynkt rzeczywistości, przez tchórzliwą, niewieścią i słodkawą bandę ta ogromna budowa stawała się coraz bardziej obca „duszom" — owym wartościowym, owym po męsku dostojnym naturom, które sprawę Rzymu odczuwały jako swą własną sprawę, jako swą własną powagę, jako swą własną dumę. Krętactwo bigotów, potajemne konwentykle, posępne pojęcia, jak piekło, jak ofiara z niewinnego, jak unio mystica spożywających krew, przede wszystkim zaś powoli rozniecany ogień zemsty, zemsty czandalów — to zapanowało nad Rzymem, ten sam rodzaj religii, którego pierwotnej formie wydał walkę już Epikur. Wystarczy poczytać Lukrecjusza, by pojąć, co zwalczał Epikur, nie pogaństwo, lecz „chrześcijaństwo", to znaczy zepsucie dusz przez pojęcie grzechu, pojęcie kary i pojęcie nieśmiertelności. Zwalczał podziemne kulty, całe latentne chrześcijaństwo — zaprzeczenie nieśmiertelności już wówczas było rzeczywistym wybawieniem. — I Epikur byłby zwyciężył, każdy zacny duch w Cesarstwie Rzymskim był epikurejczykiem, wówczas pojawił się Paweł... Paweł, ta nienawiść czandali do Rzymu, do „świata", która stała się ciałem, która stała się geniuszem, ten Żyd, ten wieczny Żyd par excellence... Odgadł on, w jaki sposób za pomocą niewielkiego sekciarskiego ruchu chrześcijan na poboczach judaizmu można rozniecić „pożogę świata", w jaki sposób za pomocą symbolu „Boga na krzyżu" można zogniskować w wielką moc wszystko, co nizinne, co potajemnie buntownicze, cale dziedzictwo anarchistycznych knowań w Cesarstwie. Zbawienie pochodzi od Żydów. Chrześcijaństwo jako formuła, dzięki której można prześcignąć wszelkie kulty podziemne, na przykład kult Ozyrysa, kult Wielkiej Macierzy, kult Mitry, prześcignąć — i zsumować, na zrozumieniu tego polegał geniusz Pawła. Jego instynkt działał z taką pewnością, że, bezlitośnie zadając gwałt prawdzie, wszelkie wyobrażenia, którymi fascynowały owe religie czandalów, Paweł włożył w usta, i nie tylko w usta, wymyślonego przez siebie „zbawiciela", że uczynił zeń kogoś, kogo mógł zrozumieć również kapłan kultu Mitry... W Damaszku Paweł pojął, że potrzebuje wiary w nieśmiertelność, by pozbawić „świat" wartości, że pojęcie „piekło" jeszcze zapanuje nad Rzymem — że słowa „tamten świat" uśmiercają życie... Nihilist (nihilista) i Christ (chrześcijanin), rymują się, i nie tylko rymują...
59
Cała praca antycznego świata daremna, brak mi słów, by wyrazić swe uczucia w obliczu czegoś tak potwornego. — A jeśli zważyć, że jego praca była przygotowaniem, że z granitową samoświadomością położono dopiero podwaliny pod pracę tysiącleci, to cały sens antycznego świata daremny... Cóż po Grekach? Cóż po Rzymianach? — Wszelkie przesłanki uczonej kultury, wszelkie metody naukowe już istniały, ustalono już zasady wielkiej, niezrównanej sztuki czytania — stanowiącej warunek przekazu kultury, jedności nauki, na najlepszej drodze było przyrodoznawstwo, w sojuszu z matematyką i mechaniką — zmysł faktów, ostatni i najcenniejszy z wszystkich zmysłów, miał swe szkoły, swą wielowiekową już tradycję! Czy rozumiecie? Można było przystąpić do pracy, bo wynaleziono wszystko, co istotne, metody, trzeba to po dziesiątki razy powtarzać, są czymś istotnym, a także czymś najtrudniejszym, czymś, co najdłużej ma przeciw sobie nawyk i lenistwo. Wszystko, co dzięki niewysłowionemu przezwyciężeniu samych siebie — albowiem wszyscy mamy jeszcze we krwi suche instynkty, chrześcijańskie instynkty — odzyskaliśmy dzisiaj, swobodne spojrzenie na rzeczywistość, ostrożną rękę, cierpliwość i powagę w najmniejszych sprawach, całą prawość poznania — już istniała! już ponad dwa tysiące lat temu! Podobnie jak dobry, subtelny takt i smak! Przy czym nie jako tresura mózgu! Nie jako „niemiecka" kultura o chamskich manierach! Lecz jako ciało, jako gest, jako instynkt — jednym słowem, jako rzeczywistość... Wszystko daremnie! Przez noc stało się to jedynie wspomnieniem! — Grecy! Rzymianie! Dostojność instynktu, smak, metodyczność badań, geniusz organizacyjny i administracyjny, wiara, wola ludzkiej przyszłości, wielkie „tak" wobec wszystkich rzeczy uwidoczniły się jako Imperium Romanum, uwidoczniły się dla wszystkich zmysłów, wielki styl już nie tylko sztuką, lecz rzeczywistością, prawdą, życiem... Wszystko zasypane przez noc nie w wyniku jakiego zdarzenia naturalnego! Nie rozdeptane przez Germanów czy innych ciężkostopych! Lecz zhańbione przez podstępnego, potajemnego, niewidzialnego, anemicznego wampira! Nie pokonane — jeno wyssane!... Zapanowała skryta żądza zemsty, małostkowa zazdrość! Wszystko, co mizerne, co cierpiące, co nawiedzane przez liche uczucia, cały do getta podobny świat duszy za jednym zamachem wzięły górę! —— Wystarczy poczytać jakiegokolwiek chrześcijańskiego agitatora, św. Augustyna na przykład, by pojąć, by zwąchać, jak niechlujna kompania wzięła tu górę. Całkowicie byśmy się oszukali, zakładając brak rozsądku u przywódców ruchu chrześcijańskiego, ach, są oni roztropni, roztropni aż do świętości, ci Ojcowie Kościoła! Nie dostaje im czegoś zupełnie innego. Natura zaniedbała ich — zapomniała im dać w skromnym posagu szacowne, przyzwoite, czyste instynkty... Między nami mówiąc, nie są to nawet mężczyźni... Jeśli islam gardzi chrześcijaństwem, to ma tysiąckrotne prawo, warunkiem islamu są mężczyźni...
60
Chrześcijaństwo pozbawiło nas plonu kultury antycznej, a później także plonu kultury islamskiej. Cudowny świat kultury hiszpańskich Maurów, w gruncie rzeczy nam pokrewny, przemawiający do zmysłów i smaku bardziej niż Rzym i Grecja, został zdeptany — nie powiem, przez jakie stopy — dlaczego? bo dostojnym, bo męskim instynktom zawdzięczał swe powstanie, bo mówił życiu „tak" również wyrafinowanymi, rzadkimi kosztownościami mauretańskiego życia!... Rycerze krzyżowi zwalczali później coś, przed czym leżeć w prochu bardziej by im przystało — kulturę, w obliczu której nawet nasz dziewiętnasty wiek zapewne wydałby się sobie nader ubogim, nader „późnym". — Oczywiście, pragnęli łupów, Wschód był bogaty... Nie krępujmy się! Wyprawy krzyżowe — wyższe piractwo, nic więcej! — Niemiecka szlachta, w gruncie rzeczy szlachta Wikingów, była w swym żywiole, Kościół aż za dobrze wiedział, czym się pozyskuje niemiecką szlachtę... Niemiecka szlachta, zawsze „szwajcarowie" Kościoła, zawsze w służbie wszystkich lichych instynktów Kościoła — ale za dobrą zapłatę... Że też Kościół swą śmiertelną wojnę ze wszystkim, co na ziemi dostojne, stoczył właśnie za pomocą niemieckich mieczy, niemieckiej krwi i odwagi! W tym miejscu nasuwa się mnóstwo bolesnych pytań. Niemiecka szlachta jest niemal nieobecna w dziejach wyższej kultury, łatwo zgadnąć przyczynę... Chrześcijaństwo, alkohol — dwa wielkie środki zepsucia... Między islamem i chrześcijaństwem, podobnie jak między Arabem i Żydem, wybór powinien być oczywisty. Rozstrzygnięcie jest z góry dane, nie ma już czego wybierać... Albo się jest, albo się nie jest czandalą... „Wojna na noże z Rzymem! Pokój, przyjaźń z islamem", tak odczuwał, tak czynił ów wielki wolny duch, geniusz wśród niemieckich cesarzy, Fryderyk Drugi. Jakże to, czyżby Niemiec musiał być dopiero geniuszem, dopiero wolnym duchem, aby przyzwoicie odczuwać? Nie pojmuję, w jaki sposób Niemiec mógł kiedykolwiek odczuwać po chrześcijańsku...
61
Koniecznie musimy tu dotknąć stokroć boleśniejszego dla Niemców wspomnienia. Niemcy pozbawili Europę ostatniego wielkiego plonu kultury, jaki Europa mogła zebrać — plonu odrodzenia. Czy rozumiecie wreszcie, czy chcecie zrozumieć, czym było odrodzenie? Przewartościowa